literature

Lying in That Sound, Tonight - 8/15

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
924 Views

Literature Text

Przestrzeń czasowa tej części: kwiecień 1941

Alfred zostawił Anglię rano, od razu po tym, jak udało mu się doprowadzić go do łóżka i znaleźć temblak dla jego złamanej ręki. Starszy kraj przez cały ten czas nic nie mówił i nawet nie podziękował Alfredowi za jego starania. Alfred tak naprawdę tego nie oczekiwał i nie winił Anglii za wstrzymywanie się od podziękowań… Chociaż on też wolał się nie odzywać i utrzymywał chłodną ciszę, przy której starszy naród lepiej się czuł.

To milczenie przerwał jednak właśnie on, gdy zatapiał się w swoim łóżku.

- Czy twoi ludzie za tobą nie tęsknią?

- W domu? – spytał Alfred z zaskoczeniem i podniósł wzrok na Anglię.

- W ambasadzie – poprawił go tamten głosem zmęczonym i cichym.

- Ambasador wie, że poszedłem cię szukać – powiedział Alfred po chwili, zastanowiwszy się, czy na pewno to przyznać. – Nie będzie się martwił.

Anglia spojrzał na niego. Studiował jego twarz ze spokojną pewnością, a Alfred czuł się z tego powodu nieswojo… Ale nie mógł odwrócić oczu, bo to byłoby tchórzliwe, więc tylko patrzył na niego i przełykał ślinę.

- …Czemu tu przyszedłeś? – zapytał po chwili Anglia.

- Żeby cię znaleźć? – odparł Alfred, marszcząc brwi i myśląc nad jakąś wymówką.

Anglia jednak tylko pokręcił głową i dalej przyglądał się Alfredowi.

- Do mojego domu. Dlaczego tu przyszedłeś?

- Już ci powiedziałem…

- I czemu jeszcze sobie nie poszedłeś? – przerwał mu odrobinę rozpaczliwie Anglia. Nie zabrzmiało to tak, jakby był przez to odrzucony albo zniesmaczony, czy nawet jakby chciał, żeby Alfred już poszedł. To nie było tego typu pytanie, lecz jasne było, że od jakiegoś czasu pochłaniało uwagę starszego kraju. Ten dalej nieubłaganie patrzył na Alfreda, zupełnie niezawstydzony takim wpatrywaniem się w kogoś. – Dlaczego tu zostałeś?

Alfred zdał sobie sprawę, że nie ma na to odpowiedzi i nie mógł wymyślić żadnej wystarczająco szybko, by Anglia przestał na niego patrzeć. To pytanie mu ciążyło… Dlaczego on tu jeszcze w ogóle był?

Alfred prychnął, by przynajmniej spróbować jakoś odwrócić od siebie uwagę.

- Nie da rady poruszać się teraz po Atlantyku. Nie jestem tu, bo tego chcę czy coś takiego. Myślę, że ambasador wciąż uważa, że może wykorzystać mnie, żeby wpłynąć na opinię publiczną. Powinno mu być głupio, hahaha…

Jego śmiech zamarł, gdy Anglia dalej mu się przypatrywał. Światło padło na jego twarz, rzucając na połowę cień, kiedy z kolei druga część była posiniaczona, poorana bliznami i zakrwawiona. Alfredowi zrobiło się sucho w ustach.

Anglia wreszcie odwrócił wzrok.

- Oczywiście. Jak głupio z mojej strony, że wierzyłem inaczej.

Słowa, puste i zabójcze, zawisły w powietrzu. Alfred nie umiał dojść, co dokładnie znaczyły.

- Odpocznij, staruszku. Siedzenie do tak późna nie może być dla ciebie dobre.

Cień uśmiechu pojawił się na spierzchniętych, popękanych wargach Anglii.

- Ha. Masz zbyt dużo wiary w moje senne nawyki.

Położył się jednak na łóżku i niemal natychmiast zamknął oczy. Alfred przyglądał się, jak rozluźnia się pod kocami i zwija w pozycję embrionalną.

- …Przyjdę znowu, jeśli bomby wrócą – powiedział Alfred.

Anglia prychnął sennie.

- Oczywiście, że wrócą, ale nie kłopocz się czymś tak głupim. Powinieneś skupić się na zapewnieniu bezpieczeństwa sobie.

Jego głos zdawał się zanikać. Alfred wiedział, że to tylko kwestia czasu, nim Anglia zaśnie… Zastanawiał się, czy w ogóle będzie pamiętał tę rozmowę. Alfred usiadł na brzegu łóżka i przez chwilę patrzył na drugiego mężczyznę, a jego myśli wciąż wirowały wokół zadanego przez niego pytania.

- Przyjdę do ciebie, jeśli bomby wrócą – obiecał, ale nie wiedział, czemu to robi. Być może potrzebował czuć się potrzebnym chociaż do czegoś takiego. By być bohaterem. By być istotnym i niezbędnym… I pomagać dobrowolnie. To pewnie było to. Prawdopodobnie…

Anglia nie odpowiedział, zamruczał tylko ze zmęczeniem i zatrzepotał powiekami. Myśli Alfreda się zatrzymały. Anglia nie poruszył się, jedynie jego klatka piersiowa podnosiła się i opadała, gdy oddychał (gdy oddychał jeszcze o ten jeden dzień dłużej).

Alfred siedział tam jeszcze przez chwilę i wyszedł dopiero, kiedy Anglia zupełnie zasnął.

- Cholera wie dlaczego, ale znajdę cię ponownie – mruknął Alfred, zanim opuścił mieszkanie.

Brnął przez wyludnione ulice Londynu i czuł się wyczerpany i wypompowany ze wszystkiego. Jego stopy były ciężkie, powieki tak samo… Lecz nie mógł sobie wyobrazić, jak zmęczony musiał być Anglia i jak wycieńczony musiał być przez całą noc – Alfred przecież zobaczył go dopiero pod koniec. Myśli Alfreda, mimo jego ogromnych starań, ciągle wracały do Anglii. Gdy wrócił do ambasady była już pora lunchu i, mimo że Alfred był głodny, jego zmęczenie zwyciężyło z burczeniem w brzuchu; opadł na kanapę w biurze Winanta i spał przez parę godzin, uśpiony odgłosami pisania i innych prac ambasadora.  

Dźwięk pisania również go obudził; zamrugał oczami. Na ramionach miał położony koc. Mocno złapał go palcami, na policzkach poczuł ciepło. Słońce już zachodziło, a Alfred ziewnął głośno, szeroko otwierając usta.

- Witam z powrotem – powiedział ambasador, gdy podchwycił spojrzenie Alfreda.

Kraj skinął głową i usiadł. Przeczesał włosy i starał się rozruszać zdrętwiałą szyję. Zdjął koc z ramion i położył go na swoich kolanach; było zimno i Alfred odrobinę zadrżał.

- Jak się ma pan Kirkland? – spytał Winant po chwili.

Myśli Alfreda powróciły do obrazu zakrwawionego Anglii siedzącego w wannie. Alfred przechylił głowę do tyłu i zaczął wpatrywać się w sufit, starając się znaleźć sposób na wyrażenie tego bez zbytniego komplementowania siły starszego kraju i jednocześnie nie chcąc, by brzmiało to, jakby go potępiał. Wyobraził sobie Anglię okrytego krwią przylepioną do każdego kawałka skóry i włosów, jego napięte i zwinięte w sobie ciało. A potem, jak dokuśtykał do łóżka i odrzucił rękę Alfreda, gdy ten chciał mu pomóc; był uparty i głupi do samego końca. Alfred pamiętał, jak wykończony opadł na łóżko, wzdychając. Pamiętał, jak patrzył na niego, gdy on sam powoli wycofywał się z pokoju i zamykał za sobą drzwi.

Alfred zmarszczył brwi.

- Nie płakał – wydusił z siebie.

Cień uśmiechu pojawił się w kącikach ust Winanta, gdy ten opuścił oczy na swoje dokumenty. Nic nie mówił, przerzucał tylko jakieś papiery. Alfred również się nie odzywał. Markotnie patrzył na ścianę i przyglądał się zegarowi; przez długą chwilę jego tykanie było jedynym dźwiękiem w pokoju.

- Jest odważny – postanowił Alfred, kątem oka zerkając na ambasadora na wypadek, gdyby ten źle zrozumiał słowa Alfreda. Naród odchrząknął i dodał szybko: – No, bo po prostu sobie radził z… z tym wszystkim.

- Oczekiwałeś tego? – spytał Winant.

- Co, że sobie z tym poradzi? – Myślał o tym już wcześniej. Wzruszył ramionami.

- To znaczy… Czy oczekiwałeś, że będzie płakał? – poprawił go delikatnie ambasador.

Alfred na chwilę wstrzymał oddech. Potem ponownie wzruszył ramionami, wstał i zaczął z roztargnieniem chodzić po pokoju. Wyjrzał przez okno (w połowie zasłonięte papierem, by powstrzymać wiatr po tym, jak większość szyb została wybita) i przyjrzał się uszkodzeniom na placu. Chaos poprzedniej nocy wydawał się być milion mil stąd – dzisiaj było zwodniczo spokojnie, tak, jakby nic się nie stało.

- Pokazuje światu twarz – swoją i swoich ludzi – której jeszcze nikt w tej wojnie nie widział – powiedział Winant z roztargnieniem; przestał uderzać piórem o papiery i stanął z Alfredem przy oknie, ręce założył za plecami. Alfred spojrzał na niego, marszcząc brwi. Ambasador nie uśmiechał się, ale też się nie krzywił. – Jest w tym hart ducha, siła. Jasne dnie i wściekłe noce… Tak było tu również jesienią. Z taką odwagą mobilizuje się, by nie siać rozpaczy w innych… I ta waleczność pokazuje, że można przełamać każdy defetyzm.

Zamilkli. Alfred, zanim zdał sobie z tego sprawę, pokiwał głową na zgodę, jednak gwałtownie przestał to robić. Myśli krążyły mu ponuro po głowie, gdy patrzył na zniszczony plac, na zrujnowane miasto, które już teraz rozmywało się w promieniach umierającego słońca.

- Amerykanie wierzą, że ratują Brytyjczyków i tak jest. Ale ja wierzę, że oni z kolei ratują Amerykę.

Alfred zmarszczył brwi. Spojrzał na ambasadora sceptycznie, jednak ten tylko się do niego uśmiechał.

- Nie potrzebuję ratunku – zaprotestował słabo Alfred. – To nie ja się rozpadam.

- Prawdopodobnie nie. Czy wierzysz, że losy Zjednoczonego Królestwa są przesądzone, Alfredzie?

Alfred poczuł zimno spływające w dół kręgosłupa. Zacisnął pięści. Przypomniał sobie, co wcześniej myślał o Anglii – jak mówił sobie, że nie obchodziłoby go, gdyby wyspiarski kraj ostatecznie upadł. Przypomniał sobie, jak się to zmieniło, kiedy przez tamten jeden krótki moment przyznał przed sobą, że nie chciałby tego, i że, przede wszystkim, Anglia nie mógł upaść. Był na to zbyt uparty…. Ale teraz to wydawało się tak dalekie. Jak łatwo było powiedzieć coś takiego, nim zobaczył Anglię z ranami od bombowców na całym ciele i nowymi bliznami rozdzierającymi skórę. Jak łatwo było mu wierzyć, że Anglia jest niezwyciężony, kiedy nie widział rzeczy, które sprawiały, że sądził odwrotnie.

- Nie wiem – powiedział cicho, przeklinając to, że wiedział, iż jest to prawda.



Bomby wróciły dwa dni później. Alfred słyszał buczenie silników, słyszał odległe eksplozje. Widział pożary kwitnące w opuszczonych częściach Londynu, rozciągające się tam i roznoszące wszystko, co stanęło im na drodze.

- Nie tak dużo, jak ostatnio – powiedział Winant. – Muszą bombardować również inne miasta.

Alfred poruszył się, ale zanim mógł złapać swój płaszcz i gnać pod dziesiątkę na Downing, Winant dotknął jego ramienia i powstrzymał go.

- Ale ja… – zaprotestował Alfred. Obiecałem…

- Pan Kirkland jest z premierem – rzekł cicho Winant. – Mają na niego oko, ma zapewnioną opiekę. Jest w schronie pod parlamentem. Nic mu się tam nie stanie.

Zachęcająco ścisnął rękę Alfreda.

Naród zmarszczył brwi i, wiąż trzymając kurtkę, wyjrzał przez okno i spojrzał na ogień na południu. Jego źrenice rozszerzyły się, a serce mu waliło.

- Wiem, że się martwisz, ale…

- Nie martwię się – podkreślił Alfred, czując rumieniec występujący na twarz. Coś przykleiło mu się do gardła i dużo czasu zajęło mu usunięcie tego, tak, by mógł mówić normalnie i beznamiętnie. Założył kurtkę. – Poza tym to nie chciałem szukać Anglii czy coś w tym stylu. Chciałem się upewnić, że z ludźmi na ulicach jest wszystko w porządku!

Bomby grzmiały całkiem blisko, podłoga od nich drżała. Alfred spoglądał na ambasadora, a Winant patrzył na niego. Ambasador wyciągnął rękę i chwycił kapelusz, założył go na głowę.

- Mój błąd. Będę ci towarzyszył – powiedział.

Dwaj mężczyźni wyruszyli razem.



- Tak, wygląda na to, że premier nie może nic z tym zrobić. Zgadzam się z tą decyzją. W końcu… oprócz stolicy, również Manchester, Portsmouth, Cardiff, Plymouth, Liverpool i Bristol poniosły szkody – usłyszał Alfred; Winant rozmawiał z pracownikiem ambasady. Alfred oparł się o ścianę. Był świadomy tego, że podsłuchuje, ale tak naprawdę nie mógł zrobić nic innego. Kurczowo łapał się tych słów, uszy trzymał otwarte na każdą wiadomość o kondycji Anglii. Winant westchnął. – Szczególnie te sześć nocy z kolei bombardowań Liverpoolu. Prawie połowa doków miasta została zniszczona.

- Ale to oznacza, że…

- Tak. Ilość zaopatrzenia, które można tam wyładowywać z przypływających statków, zmniejszyła się do zaledwie jednej czwartej normy. Jeśli Luftwaffe w dalszym ciągu będzie bombardować porty, a U-booty będą zatapiać statki…

- Oni wszyscy będą głodować – szepnął inny pracownik ambasady.

Alfred poczuł, jak jego krew robi się zimniejsza; nagle w całej ambasadzie zrobiło się za chłodno. Odsunął się od ściany i przełknął ślinę, zwilżając niespodziewanie zbyt suche usta. Nie powinien podsłuchiwać. Słuchanie o problemach nie przynosiło mu nic dobrego, a i tak powiedział już sobie, że go to nie obchodzi.

Ale zanim Alfred mógł wprowadzić w życie plan wielkiej ucieczki, ambasador przeprosił pracowników i zaczął odchodzić. Alfred słyszał coraz bliższe kroki, jednak nie pomyślał o wycofaniu się, dopóki Winant nie wyszedł z pokoju i od razu go nie zobaczył.

- Ach, Alfredzie – powiedział ambasador i, mimo że wyglądał kiepsko, nie poskąpił swojej ojczyźnie ciepłego słowa. – Przypuszczam, że to usłyszałeś.

- Raczej tak – odrzekł Alfred, przeklinając się za to, że znowu brzmiał na rozdrażnionego. – Co zdecydował premier?

- Odwiedzi Bristol, żeby podnieść morale. Bardzo niepokoi się o nastroje poza Londynem.

- Och.

- Ja i pan Harriman pojedziemy razem z nim – kontynuował Winant.

- Co? Dlaczego wy też?

- Chyba jest bardziej pewny siebie, kiedy ma nas obok – powiedział z roztargnieniem ambasador i spojrzał na okno na przeciwległej ścianie.

- To wszystko? – spytał Alfred. – To raczej…

Ugryzł się w język; nagle, w obliczu zbombardowanych miast i przede wszystkim pod spojrzeniem, jakim właśnie obdarzył go Winant, poczuł się zbyt mały i drobny.

Ambasador potrząsnął głową.

- Nie, Alfredzie, masz rację. To z jego strony również strategiczne posunięcie. Jeśli będzie miał ze sobą dwóch Amerykanów, będzie mógł przekazać, że Stany, mimo wszystko, są z Anglią.

Alfred skrzywił się.

- Chce, żebym też jechał, tak?

- Nie będę cię zmuszać – powiedział Winant. – Nie masz takiego obowiązku, więc nic się nie stanie, jeśli wolisz tutaj zostać.

Alfred przygryzł wargę, patrząc, jak ambasador niespokojnie się porusza.

- Jeśli chcesz, mógłbym to zorganizować tak, żeby z tobą zostać…

- Nie chcesz jechać? – spytał zdziwiony Alfred.

Ambasador wydawał się niemal zawstydzony. Odwrócił się i podszedł do biurka, a Alfred podążył za nim. Patrzył, jak Winant z napiętymi ramionami opada na krzesło i spogląda na dokumenty leżące na blacie. Długo siedział w milczeniu, lecz Alfred wiedział, że musi poczekać. Niedbale usiadł na krześle przed biurkiem i wyciągnął nogi, a ręce zwiesił po bokach.

- To nie tak, że nie chcę okazać swojego wsparcia mieszkańcom Bristolu czy innych miast – powiedział powoli Winant. – Chodzi o to, że… premier… ostatnio bardzo nalegał.

- Nalegał? – spytał zdezorientowany Alfred.

Winant ponuro skinął głową.

- Bardzo nalegał na otrzymywanie większej ilości wsparcia od Stanów Zjednoczonych.

Mówił wolno, starannie dobierając słowa, i uważnie przyglądając się reakcji Alfreda. Ten z kolei jedynie bardziej zmarszczył brwi.

- Och.

- Chce, by statki marynarki ochraniały okręty przywożące tu pomoc z Lend-Lease. Mówi, że wsparcie Stanów nie jest pożyteczne, jeśli tu nie dociera.

Alfred skrzywił się.

- Ale to byłoby praktycznie wypowiedzenie wojny.

Winant westchnął i zamknął oczy.

- Właśnie tego premier pragnie bardziej niż czegokolwiek innego. Żeby Stany przystąpiły do wojny.

Alfred poruszył się na krześle i zmienił swoją postawę na bardziej reprezentacyjną i profesjonalną. Złożył dłonie na kolanach i przez moment przypatrywał się swoim kostkom.

- Nie mogę dołączyć do wojny – powiedział powoli. – Jestem… No cóż. Wiesz co. Jestem neutralny. Obojętny.

- Zastanawiam się – rzekł ambasador, składając na biurku jakieś papiery – jak bardzo neutralny naprawdę jesteś, Alfredzie? – Narodowi zarumieniły się policzki, a gdy poderwał na Winanta wzrok, ten jedynie pokręcił głową. – Jeśli zdecydujesz się pojechać z nami do Bristolu, premier prawdopodobnie będzie chciał zamienić z tobą słowo. Nalegał na więcej twoich odwiedzin w weekendy. Wydawał się… bardzo cieszyć twoją obecnością ostatnim razem.

Alfred cicho i niezobowiązująco chrząknął z zakłopotaniem.

Ambasador zamilkł; rozumiał potrzebę przemyślenia wszystkiego i nigdy nie naciskał, jeśli chodziło o takie sprawy. Po prostu wrócił do pracy, kiedy Alfred nie odpowiedział od razu. Winant pracował w ciszy; podpisał kilka dokumentów, złożył inne, dopisał coś na jeszcze kolejnych. Pilna praca przez całe popołudnie zdawała się mu podobać. Tymczasem Alfred siedział w niezręcznej (według niego) ciszy i nie mógł zebrać myśli. Serce wciąż grzmiało mu od cichych słów Winanta – jak bardzo neutralny był? – a jego umysł koncentrował się na odpowiedzi na to pytanie. Nieważne jednak, jaka ona by była, nie mógłby usprawiedliwić statków marynarki pływających razem ze zwykłymi okrętami. A nawet gdyby mu się to udało, jego kongres i wojsko nigdy nie pozwoliłoby, żeby coś takiego miało miejsce. Ambicje Churchilla od początku były skazane na niepowodzenie. Naciski premiera i jego pragnienie, by uzyskać więcej wpływów od Stanów nigdy nie dadzą skutków. Wojna przyszła i minie, a Stany Zjednoczone będą w nią tak bardzo niezaangażowane, jak to tylko możliwe. O to w tym chodziło. Nie można było tego zmienić.   

Ale mimo to…

- Pojadę – powiedział nagle Alfred.

Winant podniósł wzrok i skierował na niego oczy. Alfred odwzajemniał spojrzenie, zdeterminowany; szczękę miał zaciśniętą, a ramiona napięte.

Cień uśmiechu pojawił się na twarzy ambasadora.

- Dobrze.



Gdy Alfred przyjechał na stację, jego oczy natychmiast odnalazły Anglię.

- Wyglądasz jak gówno – ogłosił Alfred na powitanie, gdy podszedł już do starszego kraju.

Anglia rzucił mu miażdżące spojrzenie; pod oczami miał głębokie cienie, na całej twarzy siniaki i szramy, rękę trzymał na temblaku. Wyglądał okropnie, a Alfred przecież spodziewał się tego… jednak wciąż nie był przygotowany na zobaczenie go w takim stanie tak nagle. Anglia był teraz jeszcze chudszy, ubranie wisiało na nim jak worek. Jego garnitur, niegdyś idealnie dopasowany i bez żadnej skazy, nie zmienił koloru od ich pierwszego spotkania, był wyświechtany, a wprawna ręka Anglii przez cały czas na powrót go zszywała… Dopiero teraz, gdy ta ręka była złamana, Alfred dostrzegł małe dziury, których starszy kraj po prostu nie był w stanie naprawić. Anglia był blady jak zwykle, oczy miał zapadnięte, a jego kości policzkowe były bardziej wyraźne niż przedtem.

Wciąż jednak patrzył na Alfreda z wszelkim oporem i błyskotliwością, na jakie mógł się zdobyć, z tą zawziętą determinacją, która wydawała się nigdy nie niknąć. Z niesmakiem wykrzywił wargi.

- Jestem tego w pełni świadomy – powiedział.

Alfred uśmiechnął się szeroko, prawie szaleńczo, desperacko starając się opamiętać, by oddzielić te dziwne emocje, które odczuwał, gdy Anglia był w pobliżu – nie mógł ich zanalizować, ale też wcale nie chciał tego robić. Nie chciał zrozumieć tego wszystkiego, co się działo i co czuł. Byłoby łatwiej, gdyby po prostu pojechał do domu… ale to tylko sprawiło, że zaczął myśleć o pytaniu Anglii. Czemu w ogóle tu został? Jego uśmiech był lekko maniakalny, a Anglia bez wątpienia to dostrzegł i miał zamiar coś powiedzieć. Alfred próbował przerwać mu, lecz zanim mógł to zrobić, premier do niego podszedł. W ustach miał cygaro, a w dłoni laskę; Harriman i Winant wlekli się za nim.

- Ach, tutaj jest – zagrzmiał Churchill i chwycił dłoń Alfreda, potrząsając nią tak samo entuzjastycznie jak wcześniej.

Alfred nagle poczuł się niezręcznie i przygasł. Zdobył się tylko na lekkie skinienie głową. Premier zwrócił swoją uwagę na Anglię, a Alfred zobaczył, jak wyraz twarzy starszego kraju odrobinę łagodnieje, gdy Churchill zapytał o jego ramię.

- Nic mi nie jest, panie premierze – powiedział Anglia cicho i niemal pocieszająco.

Churchill skinął głową i, chwyciwszy Alfreda za rękę, pociągnął go za sobą.

- Chodźmy już, chodźmy. Musimy odwiedzić dzisiaj jeszcze parę miejsc, zanim wieczorem pojedziemy do Bristolu.

Alfred został raczej bezceremonialny wprowadzony do pociągu, a za nim podążali premier, Harriman, Winant, doradcy Churchilla i w końcu Anglia, który wspiął się do pociągu z gracją, jakiej nie powinna mieć w takiej ilości połamana, krwawiąca osoba. Grupa rozproszyła się po pociągu, by znaleźć wolne miejsca i odpocząć. Anglia usiadł obok Alfreda, jednak nie wydawał się być z tego powodu szczególnie zadowolony.  

- Wygląda na to, że cię to boli – powiedział Alfred po długiej ciszy; silnik pociągu zadudnił i pojazd ruszył na zachód.

Anglia przez moment obserwował go kątem oka, a potem otwarcie na niego spojrzał. Wpatrywał się w Alfreda tak długo i tak intensywnie, że ten zaczął niespokojnie się poruszać, ale Anglia nie odwrócił od niego oczu. Alfred z kolei nie miał zamiaru ustąpić i odwzajemnił spojrzenie. Nie miał pojęcia, czemu Anglia się przygląda (albo na co czeka).

- Dlaczego cię to obchodzi? – zapytał po chwili starszy naród.

- Nie obchodzi – odpowiedział szybko Alfred i lekko skrzywił usta. – Nie obchodzi mnie to. Po prostu chciałem wiedzieć, czy jest jakiś powód, że wyglądasz jak żywy trup.

Anglia wciąż miażdżył go wzrokiem.

Alfred nie miał zamiaru się skulić.

Anglia westchnął, zamknął oczy i w końcu opadł na swoje miejsce.

- Oczywiście, że to boli.

Alfred tak naprawdę nie spodziewał się odpowiedzi, więc wyprostował się odrobinę.

Przez długą chwilę siedzieli w milczeniu, aż Anglia rzekł, powoli i starannie dobierając słowa:

- Wielu z moich ludzi umiera, jeszcze więcej straciło domy. Cywile. Teraz zmierzamy do innych miejsc, które straciły tak dużo ludzi i mnóstwo innych rzeczy. Jestem zmęczony, znużony, ale trzymam się. W takich okolicznościach każdy z naszego rodzaju byłby wyczerpany. – I wtedy na twarzy Anglii pojawił się cień uśmiechu, ale był to tylko przebłysk i zniknął tak szybko, że Alfred miał wątpliwości, czy w ogóle tam był. – Ale ja… My to przetrwamy. Moi ludzie to przetrwają. Absolutnie… musimy. Nawet jeśli oznacza to…

Ucichł i parę razy zamrugał oczami; wyjrzał przez okno. W ciemności nie było jednak widać nic oprócz jego własnego odbicia – przestraszone oczy spoglądające na przestraszone oczy.

Alfred siedział w ponurym milczeniu i czuł się głupio, że śmiał się z Anglii. W jakiejś części spodziewał się, że starszy kraj na niego nakrzyczy… Ale zamiast tego ten opanowany, pewny siebie Anglia był dziwny i nowy – a może był powtórką starego wspomnienia, które Alfred dawno zakopał? W każdym razie Alfred czuł się ukarany, mimo tego, że Anglia nie prawił mu żadnych kazań.



Dotarli do Bristolu, gdy bombardowanie się zaczęło. Alfred w szoku patrzył, jak Anglia nagle wzdryga się i wzdycha lekko, a później pochyla się, ściskając się za bok. Zanim Alfred zdążył pojąć, co się działo, został odciągnięty za ramiona, podczas gdy pomocnicy Churchilla i członkowie jego rodziny dopadli do Anglii, badając, co mu jest.

Alfred, nagle zmuszony do zmiany miejsca, stał cicho, wstrząśnięty, i nie wiedział, jak zareagować. Wszystkie oczy były skierowane na Anglię, a Alfred cofnął się, gdy światła pociągu zgasły, kiedy ten znalazł schronienie pod mostem kolejowym niedaleko Bristolu. Świat migotał za oknem, gdy bomby spadały i port stawał w płomieniach – to za bardzo przypominało Londyn. Buczenie silników wypełniało powietrze, a przedział pociągu zaczął robić się dla Alfreda zbyt mały; każdy krzyczał do starszego narodu i pytał go, jak się czuje, a głos Anglii, kiedy ten mówił, że nic mu nie jest, przebił się przez to wszystko i dotarł do uszu Alfreda.

Winant dotknął jego ramienia. Alfred, nieco zaskoczony, spojrzał na niego szeroko otwartymi, zdezorientowanymi oczami, lecz ambasador nic nie powiedział i tylko ścisnął jego rękę.

Alfred mocno zacisnął powieki, ale nawet jeśli nie mógł tego zobaczyć, to słyszał spadające bomby i dźwięk krzyków Anglii, mimo że starszy kraj z całych sił usiłował je stłumić.

Odlegle doszło do niego, że już drugi raz złamał swoją obietnicę, że znajdzie Anglię, kiedy bomby wrócą.



O świcie wjechali do pokrytego gruzem miasta. Pożary wciąż płonęły, a ulice były zalane wodą z zepsutych wodociągów. Mieszkańcy przetrząsali ruiny w poszukiwaniu martwych i rannych.

- Nigdy nie sądziłem, że takie spustoszenie jest możliwe. – Alfred usłyszał szept jednego z mężczyzn i poczuł, jak jego własna klatka piersiowa pulsuje, a potem się zaciska.

Jego oczy powędrowały do Anglii, który był jeszcze bardziej zmęczony niż w nocy. To jego przestraszone spojrzenie wróciło…

To tylko kwestia czasu, zanim…

Alfred parę razy zamrugał oczami, a potem podszedł do Anglii, podczas gdy ich grupa przemierzała ulice. Przyglądał się szerokiemu pasowi wytartemu przez bomby spadające na miasto wcześniejszej nocy. Alfred spojrzał na Anglię. Bombardowanie nie było aż tak destrukcyjne jak to w Londynie, jednak odcisnęło na nim piętno.

- Wszystko w porządku? – zapytał Alfred, a głos miał ponury.

Anglia zerknął na niego, a następnie szybko odwrócił wzrok. Dłoń jego niezłamanej ręki niemal samoświadomie bawiła się temblakiem, chociaż równie dobrze mógł to być jakiś nerwowy nawyk.

- Nic mi nie jest – wymamrotał Anglia. – Nie potrzebuję tego ciągłego zrzędzenia.

Alfred wbrew sobie prychnął śmiechem i rzucił:

- Tylko się upewniam, wiesz. Nie zrzędzę nad tobą. Jeśli musisz usiąść, to lepiej usiądź, żebyś nie wypłoszył swoich ludzi.

- Nie stoję obok premiera z jakiegoś konkretnego powodu – odparł cicho Anglia, kiwając głową w kierunku Churchilla i idących po jego bokach Winanta i Harrimana. To prawda, że Anglia ciągnął się na końcu, czasami poprawiając temblak i wyglądał jak nie wiadomo co, ale, mimo wszystko, brodę trzymał wysoko uniesioną, a usta miał zaciśnięte w wąską linię.

Alfred znowu zaczął mieć wrażenie, że prawi mu się kazanie. Przygryzł wewnętrzną stronę policzka i wypuścił powietrze przez nos.

- Będzie łatwiej, jeśli pozostanę poza zasięgiem wzroku – powiedział spokojnie Anglia. Skierował wzrok na Alfreda. – To ty powinieneś być widoczny.  

- Że kto, ja? – Alfred przewrócił oczami. Kiedy ruszyli ulicami, wydawało się, że Anglia zaraz się przewróci, więc złapał go za łokieć i, ignorując jego protesty, pomógł mu stanąć prosto i dopiero wtedy opuścił rękę. Dotykanie Anglii było dziwne. Dziwnie było myśleć, że on wciąż trwał pomimo wszystkich blizn i krwawiących ran. Dziwnie było myśleć o nim poza wojną – ale Alfred to pamiętał. Zaszywanie dziur w jego kurtkach, siedząc w salonie lata temu, gotowanie dla niego, wracanie do niego, oni obydwaj biegnący do siebie przez doki, aż Alfred wpadał w ramiona Anglii… Arthura. Te chwile, które Alfred wbrew sobie ciągle pamiętał.

Ale Arthur był teraz tak daleko i Alfred widział jedynie Anglię. Anglię, który, mimo wszystko, nie miał zamiaru upaść czy spocząć. Jego twarz była twarda i posiniaczona, oczy przestraszone… Ale on wciąż maszerował dalej. I może, gdzieś głęboko w środku, Alfred był pod wrażeniem, może mu kibicował. Ale gdy zajął się tą myślą, potrząsnął głową i poniewczasie zdał sobie sprawę, że Anglia coś do niego mówił i że właśnie to wszystko przegapił.

Anglia wpatrywał się w niego tak, jakby oczekiwał odpowiedzi.

Alfred podrapał się w policzek i wsadził dłonie do kieszeni płaszcza, czując nagły chłód. Orszak Churchilla czasami się zatrzymywał, by porozmawiać z ludźmi, którzy tłoczyli się obok i wołali do nich:

- Witaj, Winnie!

- Stary, dobry Winnie!

- Nigdy nas nie zawiedziesz – to jest dopiero człowiek!

Twarze spoglądające na Churchilla nie były obrazem nędzy i cierpienia – ludzie odsunęli to od siebie przed tym, jak rozgłosili między sobą wiadomość o przybyciu premiera i wylęgli na ulice, tak, że chwilę później coraz więcej osób tłoczyło się wszędzie, by go odnaleźć. Rzucili się ku niemu.

Właśnie tak mijał im dzień. Churchill przemierzał ulice, spotykając się z mieszkańcami i robiąc inspekcję ochotników zastępujących normalną armię na tym terenie (wyprostowanych na baczność, jednak z uśmiechami na twarzy, gdy premier przechodził obok). Chodzili po mieście. Churchill przystanął, by podziwiać dekoracje z ostatniej wojny, na twarzy miał wymuszony uśmiech. Podeszli do naczelników obrony przeciwlotniczej, strażaków-ochotników, a potem, wreszcie, do kobiet.  

Anglia obserwował swoich ludzi i ignorował Alfreda. Młodszy kraj nie przegapił delikatnego wyrazu, który pojawił się w kącikach jego oczu, i jak jego twarz złagodniała.

Alfred odwrócił od niego wzrok i zobaczył, jak starsza kobieta potrząsa dłonią Churchilla, rozmawia z nim przez moment, a później, zakłopotana, pospiesznie mówi:

- Bardzo przepraszam, ale nie mogę dłużej z panem rozmawiać. Muszę iść posprzątać dom.

I odeszła, tak szybko, jak tylko starsza, lekko ranna kobieta mogła. Anglia ją obserwował; kilka razy zamrugał i trochę niepewnie westchnął.

Alfred spojrzał na niego, ale szybko odwrócił wzrok. Samolubny czy nie, nie mógł się poddać i współczuć Anglii. Nawet jeśli wiedział, że ta śmiercionośna bitwa była otoczona dowodami jego siły…

Alfred odsunął się od Anglii i podszedł do Harrimana, który przez cały dzień sporządzał notatki na temat wizyty Churchilla. Ten zazwyczaj spokojny człowiek rzadko okazywał emocje, lecz Alfred, kiedy stanął obok niego, zobaczył, jak Harriman żarliwie coś pisze i usłyszał, jak niemal melodramatycznie mówi:

- Walczyli w bitwach, skosztowali pożarów, dumni i nieustraszeni odegrali swoją rolę. To jest…

Harriman najwyraźniej nie mógł określić, jakie to było, bo zamilkł i westchnął głośno, a potem jeszcze coś dopisał. Skinął głową Alfredowi i podszedł do premiera. Alfred nie miał nic przeciwko temu – wolał teraz iść sam. Szedł więc w swoim własnym tempie razem z grupą Churchilla, rozmyślał i przyglądał się otoczeniu.

- Przylecą znowu, racja? Ale nasi chłopcy ich dostaną i zostaną po nich tylko groby – mówiła do Churchilla jedna z kobiet, a w oczach miała łzy. – W końcu wygramy, prawda, panie premierze?

Przemawiała z taką wiarą, a jednak dało wyczuć się od niej znużenie. To zmęczenie, smutek, które w końcu zaczęły opuszczać twarze ludzi przed tym, jak bomby wróciły. Alfred to pamiętał – ostrożna radość i nadzieja. A teraz to znów zostało zgniecione i, mimo że ci ludzie zawzięcie się trzymali, uparcie chwytali się tej nadziei, Alfred wiedział, jak szybko będzie to zanikać, jeśli nocne naloty dalej będą miały miejsce.

Alfred obejrzał się przez ramię na Anglię, który spoglądał w niebo; wyraz jego twarzy był odległy, lecz sugerował, że Anglia myślał o tym samym. Dzień był jasny. Oznaczało to również jasną noc. A to oznaczało więcej bomb.

Wiatr liznął włosy Anglii, a ten nawet nie drgnął, gdy Alfred znowu do niego podszedł.

- Tak bardzo wierzą – rzekł cicho Anglia, a Alfred zauważył, że starszy naród ma w oczach łzy. – To… Tak głęboka wiara to poważny obowiązek.

Alfred nic nie powiedział, tylko przyglądał się Anglii. I w tej cichej chwili zdał sobie sprawę, że starszy naród, nawet skwaszony i słaby, był olśniewający. Stał w blasku słońca, obserwował niebo, a potem powoli przeniósł spojrzenie i patrzył na swoich ludzi, przyglądając się, jak żyją dalej, mimo pyłu i gruzu, mimo obdartych ubrań oraz monotonii i zmęczenia. Alfred zauważył, jak Anglia krzywi się, ze wszystkich sił usiłując zdusić łzy, gdy młodszy kraj był obok. Część Alfreda chciała powiedzieć Anglii, że spokojnie może płakać, ale inna cząstka była zaskoczona tym, że Anglia wciąż może płakać.

Alfred po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, czy może odczuwał z Anglią jakieś pokrewieństwo – na widok zamglonych oczu Anglii w jego żołądku pojawiła się iskra solidarności.

I to było przerażające.

- Płaczesz? – zapytał, a słowa zabrzmiały głośno i oskarżycielko, zupełnie nie tak, jak zamierzał. Ale nie odważył się ich cofnąć. Może lepiej by było, gdyby wydawał się obojętny.

Anglia odwrócił się do niego i spojrzał na niego morderczo.

- Bądź cicho, chłopcze, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre.

Alfred zapłonął i skrzywił się.

- Nie mów tak do mnie…

- Nie waż się ze mnie drwić – rzucił Anglia.

- Nie drwiłem! – zaprotestował Alfred.

Słabo pomyślał, że byłoby łatwiej, gdyby po prostu nie zauważał tych rzeczy. Bycie świadomym otaczającego świata było za trudne. Bycie świadomym każdej małej zmiany w Anglii również. To było zwyczajnie zbyt dużo. Wpatrywali się w siebie nawzajem, aż Anglia powoli odwrócił twarz. Podniósł oczy na niebo.

Alfred też odwrócił wzrok.

Kiedy kilka chwil później znów spojrzał na Anglię, jego oczy były całkowicie suche, a zmiana wydawała się tak drastyczna, że Alfred zastanawiał się, czy w ogóle widział jakieś łzy.

Jednak gdy Anglia przemówił, jego lekko chwiejny głos go zdradził.

- Nie wiem, ile jeszcze moi ludzie przetrwają. Martwię się.

Alfred, zaskoczony taką szczerością, najpierw nie wiedział, co odpowiedzieć.

- Co?

Anglia skierował na niego wzrok.

- Mogą przywdziać pełne odwagi oblicza, jednak morale w końcu zmaleją. To nie tylko przez nawrót nalotów… a bardzo dobrze znam ich efekty – nikt nie może w nieskończoność znosić bombardowań.  Wcześniej czy później, duch bojowy zniknie. I to nie tylko to, boję się też o codzienną biedę.

- Co masz na myśli? – zapytał Alfred.

Anglia spojrzał na niego spojrzeniem, które wyraźnie pokazywało, za jak bardzo głupiego go miał. Alfred zarumienił się ze wstydu.

- Byłeś tu przez prawie dwa miesiące. Nie wiesz? – Anglia westchnął. – Niedostarczone transporty, kurz, znoszone ubrania, monotonia, która bierze się z niedostatku wszystkiego, brak szkła na wymianę szyb, gubienie się w ciemności w drodze do domu, niedobór światła i opału – Anglia potrząsnął głową – Nawet najdzielniejsi nie wytrzymaliby czegoś tak ponurego zbyt długo.

- Niby tak, ale…

- Dwadzieścia miesięcy. Dwadzieścia miesięcy wojny, a walka wydaje się być nieskończona. Nie widać żadnej ulgi.

Grupa Churchilla ruszyła z powrotem do dworca kolejowego. Było wczesne popołudnie i premier musiał już wracać; przebywał w Bristolu przez wiele godzin. Alfred obejrzał się przez ramię i zobaczył falę ludzi – setki osób idących za swoim przywódcą.

- Ulga musi gdzieś być – rzekł Alfred i przełknął ślinę; zdał sobie sprawę, iż, przede wszystkim, naprawdę chce uspokoić Anglię. – Wszyscy mówią, że to wygrasz, że…

- Ja… – Anglia przerwał mu tak cicho, że Alfred niemal nie dosłyszał jego słów. Chyba zorientował się, że młodszy kraj robił co w jego mocy, by dodać mu otuchy, bo jego ton nie był opryskliwy. Jedynie zrezygnowany. – Jestem znudzony rozmowami o słuszności mojej sprawy i moim ostatecznym tryumfie. To, czego chcę, to informacje, jak mogę pokonać Niemców. A tego nikt nie może mi dać.

Nic już więcej nie powiedzieli, a potem weszli do pociągu i przystanęli w wagonie. Churchill, wraz z Winantem i Harrimanem, stał z tyłu pojazdu i machał na pożegnanie mieszkańcom Bristolu dopóki nie zagwizdał gwizdek i pociąg nie ruszył.  

Alfred przyglądał się, jak Churchill zakrywa twarz gazetą i płacze. Nie było w tym wstydu, tak samo jak nie było go w sposobie, w jaki premier uśmiechał się i chwalił swoich ludzi i ich wiarę. I płakał za tą gazetą.

To tylko kwestia czasu, zanim Anglia upadnie…
Autor: stardropdream
Oryginał: Lying in That Sound, Tonight
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest
Postaci: Ameryka, Anglia, postaci historyczne

Za betę dziękuję Corwenete.

Zadowolone (bo nie jestem pewna, czy jakichkolwiek panów w gronie moich czytelników uświadczę)?
Poczułam się prawdziwie zraniona Waszymi podejrzeniami, jakoby miałabym Was nienawidzić xD Ale nie macie pojęcia, jak nie mogę się doczekać rozdziału dziewiątego... *zerka na niego, bo musi go przejrzeć i wysłać do bety, a jej się nie chce*
Powiem szczerze, że z całego ficka ten rozdział podoba mi się chyba najmniej (co nie znaczy, oczywiście, że go nie lubię). No ale, połowa tasiemca już za nami!

Część pierwsza: [link]
Część druga: [link]
Część trzecia: [link]
Część czwarta: [link]
Część piąta: [link]
Część szósta: [link]
Część siódma: [link]
Część ósma: jesteś tutaj
Część dziewiąta: [link]
Część dziesiąta: później
Część jedenasta: później
Część dwunasta: później
Część trzynasta: później
Część czternasta: później
Część piętnasta: później
© 2012 - 2024 0Phani0
Comments6
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Sylfil's avatar
Genialny rozdział jak cała reszta zresztą :D Zawzięcie czytam to na forum hetalia.org, acz zobaczyłam, że tu wcześniej dodałaś 8 rozdział, więc dla odmiany wyrażę swój zachwyt tutaj :D Jak dla mnie mogłabyś tego w ogóle nie betować :D Jest tak świetnie napisane, że na ewentualne błędy nie zwracam uwagii :P Fenomen jakiś, bo nigdy nie mogę się oderwać od czytania tego, chociaż ani za Arthurem, a tym bardziej za Alfredem nie przepadam :D A to stało się jednym z moich ulubionych ficów... Dzięki Ci wielkie za to tłumaczenie ^^ Kończ poprawki do 9 i wrzucaj, a nie lenisz się <3