literature

Lying in that Sound, Tonight - 15/15

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
933 Views

Literature Text

Przestrzeń czasowa tej części: grudzień 1941 r.

Początek grudnia był chłodny. Minął dopiero tydzień, a Alfred już pragnął, by z powrotem nastała wiosna – już pragnął miesięcy, które mogły przelecieć, tej dziwnej monotonii, która mogła upłynąć. Czuł się, jakby nie miał na nic wpływu, a to, że była zima, nie polepszało mu nastroju. Zawsze nienawidził grudnia, wyjątek stanowiły tylko dni Bożego Narodzenia i Sylwester. Było zimno, mroźno i, co ważniejsze, nikt nie był opanowany. A ponad to wszystko, grudzień oznaczał, że większość rzeczy jest martwa.

Ciekawe, co robił Arthur…

Alfred szybko potrząsnął głową i upomniał się, aby pomyśleć o czymś innym. W Białym Domu panował zgiełk, szumiało tam od werwy i rozpaczliwego ożywienia. Wnętrze tych ścian nie było martwe – wręcz przeciwnie. Alfred trzymał się blisko prezydenta, który po prostu emanował energią. Roosevelt miał lakoniczny wyraz twarzy i każdy, kto na niego wpadł lub nie mówił wystarczająco szybko, ryzykował, że zostanie skrzyczany. Prezydent najpewniej wolałby przemierzać pokój w tę i z powrotem, a jednak siedział na krześle i marszczył brwi. Nie mógł wykonywać żadnych nerwowych ruchów, a Alfred pozwalał narastać w sobie ogromnej chęci, by jakoś go wesprzeć.

- Sir! – powiedział ktoś, przeciskając się przez krzątający się tłum członków rządu, adiutantów i sekretarzy. – Nasz wywiad… złamali szyfr!

Prezydent raptownie podniósł głowę, a w pokoju na moment zapadło milczenie.

- Co tam jest? Co odczytali?

Adiutant podbiegł do biurka Roosevelta i podał mu kawałek papieru z wiadomością, którą rząd japoński nie tak dawno przesłał japońskiej ambasadzie w Waszyngtonie. Nastała cisza, podczas gdy prezydent przeglądał depeszę. Czytał ją uważnie, a wyraz jego twarzy robił się coraz bardziej napięty z każdym kolejnym słowem. Alfred, który siedział obok niego, zapomniał, jak się oddycha.

Prezydent powoli odłożył kartkę, spojrzał na adiutanta, a potem na Alfreda. Najwyraźniej jednak zdecydował, że nie chce patrzeć na nikogo, bo skierował wzrok na okno. Przez długą chwilę nic nie mówił.

Następnie lekko złożył dłonie i śmiertelnie poważnym tonem rzekł:

- To oznacza wojnę.

W piersi Alfreda coś pękło.

- Sir…

- Japonia wykonuje swój ruch – powiedział szorstko Roosevelt, odwracając się od okna i spoglądając na Alfreda pytającym spojrzeniem. Kraj nie odezwał się; nie był w stanie przemówić. Prezydent westchnął. Skierował oczy na adiutanta i powiedział: – Możesz iść.

Mężczyzna odszedł.

Roosevelt rozejrzał się po pokoju. Każdy w pomieszczeniu w skupieniu czekał na jego reakcję.

Westchnął i złożył dłonie.

- Wy również możecie iść.

Przez chwilę nic się nie działo, a potem wszyscy jakby jednocześnie ruszyli w kierunku drzwi. Alfred poszedł za nimi.

- Alfred, ty zostań – powiedział cicho prezydent.

Kraj zamarł. Roosevelt w spokoju czekał, aż pokój opustoszy i zostanie w środku sam z Alfredem. Odwrócił się w stronię swojej ojczyzny dopiero gdy drzwi zamknęły się za ostatnią wychodzącą osobą.

- To oznacza wojnę, Alfredzie.

Alfred kiwnął głową i zacisnął pięści. Szumiało mu w uszach i cały się trząsł, ale nie mógł przestać. Nie pozwolił sobie na rozmyślania. Nie odrywał spojrzenia od prezydenta.

Roosevelt zamknął oczy i wypuścił powietrze.

- Ataku można spodziewać się w każdej chwili, lecz w jakim miejscu?

Jego pytanie było retoryczne, więc Alfred na nie odpowiedział. Cisza się przeciągała. Alfred widział, że prezydent jest pogrążony w myślach. Naród zawahał się, jednak podszedł do biurka swojego szefa. Powoli wyciągnął rękę i dotknął ramienia Roosevelta. Prezydent nie był osobą, która często okazywała swoje uczucia, ale Alfred nigdy nie wątpił w jego oddanie i troskę. Roosevelt nie odtrącił dłoni Alfreda.

- Okręty wojenne były widziane na zachodzie, ale nie wiemy, gdzie dokładnie zmierzały. Wszystkie nasze punkty wywiadowcze skupiają się w Malezji, Singapurze i Holenderskich Indiach Wschodnich – powiedział cicho mężczyzna.

Alfred skinął głową.

- Sam przeczytaj – rzekł prezydent i podniósł dłoń, by wziąć kartkę. Podał ją Alfredowi. – To napaść. Wojna. Europa nie będzie mieć wyboru. Wysłałem do cesarza Japonii jeszcze jedno ostatnie wezwanie o pokój, lecz nie otrzymałem odpowiedzi, a teraz wysłali do ambasady tę wiadomość. Tak przedstawia się sytuacja. Japończycy podjęli decyzję.

Alfred wyciągnął drżącą dłoń i chwycił papier, zaczął czytać. Gdy już skończył, pozwolił kartce opaść na biurko. Przygryzł wargę i znów kiwnął głową.

- Tak – szepnął zduszonym głosem. Całe jego ciało drżało, czuł się, jakby w jego wnętrzu coś buczało. – To wojna…



- Na wszelki wypadek nie odchodź daleko – polecił mu później prezydent. – Zostań w Białym Domu. Nie idź do siebie.

- Tak jest – przytaknął Alfred bez wahania.



W ogrodzie nie było kwiatów. Nic w tym dziwnego, bo w końcu był grudzień. Alfred mocniej owinął się kurtką i skrzywił się. Skulił się, by choć trochę zwalczyć chłód, a kiedy szedł, śnieg leżący na ziemi trzeszczał. Alfred wypuścił powietrze, które natychmiast zmieniło się w mgiełkę. Pierwsza dama szła obok niego i wyglądała, jakby i jej było zimno. Uszy zakryła kapeluszem i przyjęła rękę Alfreda, gdy ten ją zaoferował. Przez chwilę w milczeniu szli obok siebie.

Alfred patrzył w niebo. Zmarszczył brwi.

Pierwsze dama najwidoczniej wyczuła jego niepokój i spytała:

- Sądzisz, że wybuchnie wojna z Japonią?

Alfred jeszcze przez chwilę wpatrywał się w niebo, po czym kiwnął głową.

- Tak.

Kątek oka dostrzegł, że ona również skinęła. Opuścił wzrok i zamiast na niebo, spojrzał na ziemię, żeby sprawniej poruszać się po zmarzniętym ogrodzie i aby wraz z pierwszą damą nie wpadli na siebie czy nie zrobili sobie krzywdy.

- Ale to będzie niewłaściwa wojna na niewłaściwym oceanie – mruknął Alfred. – Powinniśmy walczyć na Atlantyku.

Pierwsza dama zatrzymała się i Alfred również to zrobił. Spojrzał na nią, a ona oddała spojrzenie.

- Jeśli Japonia wypowie nam wojnę, Brytyjczycy odpowiedzą im tym samym w przeciągu godziny.

Alfred poczuł się, jakby serce podskoczyło mu do gardła – i wiedział przecież, że to prawda, nawet przez chwilę w to nie wątpił. Skinął głową.

- Wiem – powiedział cicho. Odwrócił wzrok. – Wiem o tym… Churchill dosyć często ogłaszał to publicznie.

- Ale jeśli Japonia wypowie wojnę Wielkiej Brytanii, to czy my wypowiemy wojnę im? – spytała pierwsza dama.

- Dobre pytanie, prawda? – stwierdził Alfred. Westchnął przeciągle i z niemocą, zacisnął dłonie. – Ale… Kongres…

Pierwsza dama kiwnęła głową i nie powiedziała nic więcej. Alfred znów zaczął iść, prowadząc ją przez ogród. To naprawdę było dobre pytanie – co by się wtedy wydarzyło? Co stałoby się z nim? A co z Arthurem? Atak Japończyków na brytyjskie terytoria w Azji zmusiłby Anglię do prowadzenia wojny na dwa fronty bez żadnej deski ratunku czy możliwości obrony.

- Chyba nie będę mógł znowu tam wrócić – szepnął raczej do siebie Alfred.

- Hm? – mruknęła pytająco pierwsza dama, bo, oczywiście, dosłyszała jego słowa.

- Do Arthura – wyjaśnił Alfred napiętym i cichym głosem. Opuścił oczy. – Do Anglii. Chyba nie będę mógł znowu tam pojechać, jeżeli Japończycy coś zrobią. Jeśli wypowiemy im wojnę, to prezydent będzie chciał, żebym był tutaj, w domu. A jeśli jedynie Anglia wypowie wojnę Japonii, to nie będę tam mile widziany.

Śnieg zatrzeszczał pod jego stopami.

- Alfredzie… – zaczęła pierwsza dama, ale nie rzekła nic więcej.

Alfred zacisnął powieki, ale po paru sekundach uniósł głowę i spojrzał w niewyraźne barwy nieba. Nie chciał wiedzieć, jaki miał wyraz twarzy… Chciał wrócić. Tak rozpaczliwie pragnął tam wrócić.

Czemu cię to obchodzi…

On chciał tylko…

Było mu o wiele za zimno – i to nie przez chłód zimowego powietrza.



Siódmy grudnia był dziwnie ciepły jak na tę porę roku. Alfred poprzedniej nocy nie spał zbyt dobrze, wstał o wschodzie słońca i chodził po Białym Domu. Spacerował przez kilka godzin; w ogrodach cieszył się pogodą i wyglądał za żelazne bramy, na ludzi, którzy szli po drugiej stronie, nieświadomi zgiełku panującego w Białym Domu i administracji. Za dużo czasu spoglądał tak na swoich obywateli – z dystansu i bez zaangażowania.

Przełknął ciężko, lecz ślina jakby stanęła mu w gardle. Rzeczy, o których nie chciał mówić, zebrały mu się w przełyku, ale on nie miał zamiaru ich znosić. Zacisnął dłonie i odwrócił głowę. Resztę ranka spędził w ogrodach, jednak nie odważył się oderwać oczu od martwych roślin.

O dziesiątej rano poszedł do Roosevelta. Mężczyzna pochylał się nad biurkiem i pracował bez wytchnienia, krzywił się, wściekle pisząc coś na różnych dokumentach. Adiutanci i pomocnicy to wbiegali, to wybiegali z pomieszczenia. Alfred podszedł do prezydenta, który z bliska wyglądał, jakby również nie zaznał snu.

- Panie prezydencie…

Roosevelt bez słowa podał mu kawałek papieru.

Alfred przyjął go z wahaniem.

- „Stosunki dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi mają zostać przerwane" – powiedział prezydent, kiwając głową w kierunku kartki. – Odkodowaliśmy to godzinę temu. Pojawiło się kolejne zlecenie…

Podniósł inny arkusz papieru.

- To instrukcje dla japońskiej ambasady. Mieli dostarczyć Amerykanom tę główną wiadomość.

Z twarzy Alfreda odpłynęła krew. Ogarnął go nagle tak przenikliwy chłód, że prawie nie mógł się poruszyć, ledwo udało mu się zrobić coś z trzymaną w dłoni kartką. Gwałtownym ruchem oddał ją prezydentowi, nic nie mówiąc. Roosevelt na niego nie naciskał, a Alfred w dalszym ciągu stał sztywno przed biurkiem i chyba jako jedyna osoba w pokoju się nie poruszał.

- Alfredzie – odezwał się po chwili prezydent. – Sugeruję, żebyś poszedł w jakieś bezpieczne miejsce. Wezwę lekarzy…

- Nie – powiedział cicho Alfred. – Nic mi nie będzie. Nic mi się nie stanie.

- Alfredzie… – zaczął Roosevelt.

Naród zignorował go i zaczął iść w kierunku drzwi.

- Ameryko! – zawołał prezydent, lecz Alfred nie zwrócił na niego uwagi. Zamknął za sobą drzwi.



Drżały mu się dłonie, nie mógł otworzyć paczki papierosów. Całe jego ciało się trzęsło i dotarło do niego, że to ze strachu. Strachu. Już dawno nie bał się naprawdę. Minęło dużo, za dużo czasu, odkąd czuł się tak niepewnie, odkąd przerażenie ściskało mu żołądek i uniemożliwiało poruszanie. Najgorsze było oczekiwanie – wiedział, że to mogło nadejść w każdej chwili, ale nie był w stanie powiedzieć kiedy. Nie wiedział. Nie mógł się przygotować.

Było mu chłodno. Jego dłonie dalej się trzęsły, ale reszta ciała była teraz niewyobrażalnie napięta i zmarznięta. Spojrzał na swoje ręce. Udało mu się w końcu otworzyć paczkę, lecz jego palce nie mogły wyciągnąć żadnego papierosa. Ale to dobrze – nie byłby w stanie go zapalić. Ale to dobrze – nie był już w stanie patrzeć na papierosy bez przypominania sobie rzeczy, których nie potrafił znieść…

Dotyk jego palców, gdy Alfred brał od niego paczkę, łagodne oczy w kolorze zielonego szkła morskiego, pełen wahania uśmiech, kiedy ten mu dziękował…

Alfred zacisnął powieki; strach niemal sztyletował mu wnętrzności.

To, jak dym falował wokół jego twarzy, obramowując te oczy, które spoglądały prosto na niego. Albo spacer powrotny do jego domu…

Alfred wstał raptownie i upuścił papierosy.

Chodził po pomieszczeniu – pokoju gościnnym w Białym Domu, w którym musiał zamieszkać. Chciał być daleko stąd. Pragnął być w domu – swoim własnym, a nie tym. Nagle nie chciał niczego więcej niż tylko odejść daleko od rządu, wojny i wszystkiego innego. Zamknął oczy i niespokojnie wypuścił powietrze. Opuszczenie Białego Domu nie wchodziło przecież w grę. Mógł spróbować użyć siły, ale wywołałoby to tylko niepotrzebne zamieszanie… Zatem zostanie.

Trzęsły mu się dłonie. Starał się jakoś temu zaradzić, ale nie dawał rady.

- Nic się nie dzieje – powiedział cicho, jednak słowa zabrzmiały tak głucho, iż wiedział, że nie uda mu się przekonać samego siebie co do ich prawdziwości.

Wydech.

Wdech.

I znów wydech.

- Wszystko jest w porządku – rzekł. Załamał mu się głos.

Zacisnął powieki i przycisnął dłonie do oczu. Usiłował skoncentrować się na robieniu wdechów i wydechów, jednak odgłos jego urywanego oddechu w pustym, cichym pokoju jedynie przypominał mu o braku powietrza, o ludziach, którzy już przestali oddychać i o sytuacjach, podczas których nie słyszał nawet dźwięku zaczerpywania powietrza…

- Nic się nie dzieje! – krzyknął rozpaczliwie i opuścił ręce. Szkła jego okularów były pobrudzone, więc mimo szeroko otwartych oczu wszystko było dla niego zamazane. – Wszystko jest dobrze, wszystko gra…

Może jeśli powtórzy to jeszcze parę razy, to stanie się to prawdą…

Może jeśli…



Alfred poczuł to, zanim dowiedział się o tym ktokolwiek w Białym Domu.

Zemdlał, gdy na Hawajach spadły bomby.



Wszystko płonęło.

Zrozumiał słabo – wszystkich tych ludzi, wszystkie narody – każdego, kto wielokrotnie doświadczył bombardowań, kto na łasce wroga, bez chwili wytchnienia był przygniatany do ziemi. Zrozumiał. W jakiś sposób…

Nie mógł pozwolić, by świat upadł…

Poczuł łzy w kącikach oczu i starał się je zdusić. Arthur doświadczał czegoś gorszego podczas pojedynczej nocy i jako samotna latarnia musiał to znosić samotnie miesiąc po miesiącu.

Arthur…

Alfred miał nadzieję, że nawet jeśliby zapłakał, to Arthur nie wykorzystałby tego przeciwko niemu. Przypuszczał, że Arthur, być może zły, być może rozdrażniony, przynajmniej byłby cicho, podczas gdy on sam miał ochotę ronić łzy…

I właśnie tak zrobił. Płakał, zwijając się w sobie, a całe jego ciało paliło od cierpienia… Alfred nie podejrzewał, że to będzie boleć tak bardzo. Zacisnął zęby, a łzy paliły go pod powiekami – ale przetrwa to. Mimo że czuł się, jakby ktoś gruchotał mu żebra, jakby raz po raz wbijał mu sztylet w plecy i rozrywał go na strzępy.

Zrozumiał…



Nie wiedział, kiedy zemdlał. Dotarło do niego tylko to, że w jednej chwili doświadczał rozdzierającej męki, a w drugiej znajdował się już w łóżku, a nie na podłodze. Czuł bandaże, ale ból nie opuścił jeszcze jego ciała. Nie mógł się poruszyć.

- Przez jakiś czas może być w szoku – powiedział cicho gdzieś po lewej stronie Alfreda jakiś głos, który najprawdopodobniej należał do lekarza prezydenta. Alfred otworzył oczy i spojrzał na sufit.

- Oczekuję pełnego raportu, gdy już się obudzi – stwierdził inny głos. To był Roosevelt.

Alfred chciał powiedzieć, że już nie śpi, ale ktoś otworzył drzwi…

- Sir – powiedział ten ktoś cicho. – Sir, ambasador Winant dzwoni do pana.

Alfred zamknął oczy, a jego serce raptownie przyspieszyło. Winant wciąż był w Anglii… Arthur…

- Daj mi to tutaj – nakazał prezydent, a Alfred usłyszał kroki; to Roosevelt szedł w kierunku rogu pokoju, gdzie stał telefon. – Przekieruj go do mnie. No dalej, szybciej.

I znów odgłos kroków, a potem trzask zamykanych drzwi. Przez parę minut panowała cisza, ale prezydent w końcu podniósł słuchawkę i zaczął mówić:

- Ambasadorze…

Roosevelt stał wystarczająco blisko, a słowa były wystarczająco głośne, by Alfred bez problemu mógł usłyszeć ich rozmowę.

- Też powinienem z nim porozmawiać! – krzyczał Churchill kilka mil w tyle.

- Panie prezydencie, co dokładnie się stało? – spytał Winant, grzecznie nie komentując słów premiera.

- Zaatakowali Pearl Harbor – poinformował go Roosevelt napiętym tonem. – Płyniemy teraz na tej samej łodzi.

Ci po drugiej stronie oceanu przez moment nie mogli ukryć swojej euforii. Alfred słyszał, jak Churchill nabrał powietrza, co zabrzmiało prawie jakby się zaśmiał, jak lekkie były jego kroki, gdy odchodził kawałek dalej. W słuchawce zatrzeszczało.

- Wygraliśmy tę wojnę – wołał Churchill do kogoś; pewnie był w Chequers. – Anglia będzie żyła!

Prezydent pożegnał się z ambasadorem i rozłączył się. Alfred otworzył oczy. Roosvelt stał po jego prawej stronie i ponuro na niego patrzył.

- Panie prezydencie – powiedział Alfred. Od wcześniejszych krzyków gardło paliło go żywym ogniem.

- Jak się czujesz? – spytał Roosevelt. Ton jego głosu jak ulał pasował do jego marsowej miny.

Alfred pokręcił głową.

- To nic takiego. Nic takiego w porównaniu z tym, przez co musiał przejść Anglia.

Nie udało mu się jednak usiąść, bo za bardzo go wszystko bolało. Zacisnął powieki i szczęki, syknął przeciągle, a lekarz przytrzymał go w łóżku. Znów otworzył oczy i zmarszczył brwi. Całe jego ciało promieniało bólem. Nie był wcześniej bombardowany, więc nigdy się tak nie czuł.

- Nie powinien się pan ruszać, panie Jones – stwierdził cicho lekarz. – Jest pan w szoku i ma pan dużo ran. Lepiej by było, gdyby przez jakiś czas pan nie wstawał.

- Przecież wam powiedziałem – odparł Alfred, zawstydzony swoim bólem i płaczem, kiedy tak wiele innych narodów doświadczyło już czegoś wiele gorszego – że nic mi nie jest.

- Masz go posłuchać, Alfredzie – nakazał prezydent.

Alfred spuścił wzrok i zarumienił się ze wstydu.

- Tak jest.

Drzwi otworzyły się i Alfred odwrócił głowę w ich stronę – to pierwsza dama weszła do pokoju. Wyraz twarzy narodu odrobinę złagodniał, gdy ten ją spostrzegł. Kobieta podeszła do boku męża, ale nie oderwała wzroku od Alfreda.

- Och – wydusiła z siebie. Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego policzka. Muśnięcie było delikatne i kojące, ledwo wyczuwalne. Nie bolało. Pierwsza dama po chwili zabrała rękę.

Alfred jedynie się do niej uśmiechnął i poczuł, jak mocno wali mu serce. W tym pokoju było za dużo współczucia, zbyt wiele troski. To nic takiego, całkiem nic, zaledwie ułamek… Nic w porównaniu z tym, co widział…

Zamknął oczy. Jeśli premier wiedział już o ataku, to Arthur bez wątpienia też niedługo się o nim dowie. Arthur…

- Powiedziałam państwu Murrowom, że w dalszym ciągu są zaproszeni na obiad – odezwała się pierwsza dama do swojego męża. – Że chcemy, aby przyszli.

- I tak jest – odparł prezydent. – Chociaż nie sądzę, żebym dzisiaj dotarł na obiad.

Dalej ze sobą rozmawiali, lecz myśli Alfreda zaczęły odpływać w innych kierunkach, a jego świadomość nie pozostawała w tyle.

Arthur…

Alfred znów zapadł w sen.



W porze obiadu Alfred na przekór wszystkim wyszedł z łóżka. Nikt go nie pilnował. Prezydent zadał sobie wiele trudu, by ukryć go przed tymi, którzy nie wiedzieli, kim był naprawdę. Nieprzytomny, poraniony mężczyzna spowodowałby jedynie więcej niepokoju i zamieszania w już i tak pogrążonym w chaosie Białym Domu. Pielęgniarki, które miały się nim zajmować, wyszły, aby pozwolić mu spać, więc spuścił nogi z łóżka i wstał. Zachwiał się lekko i musiał oprzeć się o ścianę.

Policzki paliły go ze wstydu. To było tylko jedno bombardowanie, tylko jeden dzień i do tego nawet nie na kontynencie. Nie powinno dotknąć go tak mocno. Uginały się pod kolana, całe ciało paliło bólem. Nigdy wcześniej nie został zbombardowany ani nie czuł się w ten sposób…

Czy zawsze tak było? Czy Arthur czuł się tak przez całą tę wojnę?

Alfred rękoma podtrzymywał się ściany, ale szedł do przodu. Nie miał zamiaru się zatrzymać.

Przechodził obok lustra, gdy zdecydował się jednak przystanąć, by zobaczyć wyraz swojej twarzy. Znał to spojrzenie. Przyzwyczaił się już do niego, widział je w ich oczach, w oczach Brytyjczyków. Widział je też w oczach Arthura – ta mocno, uparta iskra, świadomość i determinacja.

To była twarz człowieka gotowego na wojnę.



Poszedł poszukać prezydenta. Przemierzał korytarze Białego Domu i przy okazji wyglądał przez okna – niebo już ciemniało. Świat zewnętrzny nie wyglądał, jakby miał zaraz pogrążyć się w wojnie… chociaż przed Białym Domem zgromadziły się tłumy ludzi. Część ustawiła się przy żelaznym ogrodzeniu, a część w Lafayette Park po drugiej stronie ulicy. W Białym Domu panował ledwo kontrolowany zamęt. Ludzie przechodzili obok Alfreda – tylko niektórzy biegli, ale większość szła co najmniej szybko. Nie zwracali na niego uwagi, nie wiedzieli, kim był, nie wiedzieli, że każdy ich krok ciężko i boleśnie odbijał się w jego sercu…

Był teraz w stanie wojny. Przystąpił do walki.

Drżał za każdym razem, gdy o tym myślał. Spodziewali się ataku, więc czemu marynarka pozwoliła się tak zaskoczyć? Jakim cudem został ofiarą takiego podstępnego napadu?

Szedł dalej z zamkniętymi oczami, ale zganił się za to, kiedy wpadł na ścianę. Od razu zakręciło mu się w głowie i z bólu cicho krzyknął. Powinien bez problemu to znieść. Widział coś dużo gorszego – to w porównaniu z tamtym było nic. Absolutnie nic…

Wyszedł zza rogu i zobaczył, że przed salą konferencyjną siedział palący papierosa Murrow. Alfred zamarł. Edward Murrow – Alfred tak dobrze znał jego głos, głos mężczyzny, który przez radio BBC dostarczał wieści o Brytyjczykach. Znał ten głos jeszcze nawet przed tym, jak po raz pierwszy znów pojechał do Londynu i Arthura. Murrow oderwał wzrok od papierosa i zauważył Alfreda.

Kiwnął głową w stronę drzwi, obok których siedział.

- Pan też do niego?

- Tak – odparł cicho Alfred i utykał tylko trochę, kiedy podchodził do Murrowa. Mężczyzna nie zapytał o powolność jego ruchów, a Alfred był za to wdzięczny. Usiadł i westchnął z ulgą. Osunął się na oparcie i skierował oczy na ścianę, a Murrow poczęstował go papierosem. Alfred odmówił.

- Podobno żyje jakby w innym świecie – powiedział Murrow. – Nie zauważa, co dzieje się… po drugiej stronie biurka. Nie może zaakceptować tego, co się stało.

- Prezydent?

- Tak – przytaknął Murrow.

W ciszy przyglądali się, jak członkowie Gabinetu i Kongresu oraz wojskowi wchodzą i wychodzą z sali. Murrow wypalał papierosa za papierosem i także wyglądał, jakby dopiero zaczynał przyjmować do siebie znaczenie niedawnych wydarzeń.

Alfred był w podobnym stanie – to dalej był szok.

Raz po raz przechodziły go dreszcze, lecz Murrow na szczęście nie zauważył – był zbyt pogrążony we własnych myślach, a i obserwowanie ludzi wchodzących i wychodzących z gabinetu Roosevelta bardzo go pochłaniało. Napięcie wiszące w powietrzu było prawie namacalne i czasami udało im się usłyszeć krzyki dochodzące zza drzwi. Zwykle były to wściekłe wrzaski o treści zbliżonej do „Nie nadajesz się do dowodzenia łodzią!".

Alfred zamyślił się. Myślał o swoich ludziach; tych, którzy zostali zaskoczeni w Pearl Harbor, i tych, którzy w oczekiwaniu na jakąś wskazówkę zgromadzili się na zewnątrz. Alfred spiął się. To była wojna. Wszyscy dostali już to, czego chcieli – powód. Przyczynę, której koszty będzie ponosić on i jego ludzie. Mimo to głęboko w swoim sercu tego pragnął.

Zamknął oczy i osunął się na krześle. Westchnął.



Prezydent wezwał Murrowa do swojego gabinetu dopiero po północy. Murrow wszedł do środka, a Alfred wsunął się ze nim. Roosevelt, mimo że był zaskoczony obecnością Alfred i najprawdopodobniej również zdenerwowany, iż naród nie został w łóżku, nie kazał mu wyjść. Przywołał do siebie Murrowa, a Alfred podążył do krzesła, które stało w rogu pomieszczenia, bo musiał usiądź i usłyszeć, co tamci dwaj mieli sobie do powiedzenia…

- Muszę wiedzieć… Jak mają się morale brytyjskich cywili? – spytał Murrowa Roosevelt, Alfred zaś zamrugał ze zdumieniem.

Ze wszystkich możliwych pytań…

Ale Murrow odpowiedział Rooseveltowi, poinformował go o wszystkim, o czym Alfred już wiedział – i nie tylko. O podnieceniu, jakie zapanowało w parlamencie, kiedy Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny. Alfred mógł sobie wyobrazić, jak Churchill tańczy z radości. Nie miał tego premierowi za złe, ale żywił nadzieję, że Arthur nie tańczył. Miał nadzieję, że Arthur nie był uszczęśliwiony atakiem na Stany. On nigdy nie chciał, żeby Arthurowi stała się krzywda…

Czemu cię to obchodzi…

Roosevelt kazał Alfredowi podejść bliżej, a Murrow odsunął narodowi krzesło. Prezydent ze swoim grobowym wyrazem twarzy opowiedział dwóm mężczyznom o stratach w Pearl Harbor nad piwem i kanapkami. Alfred słuchał w milczeniu, zbyt obolały i przytłoczony, by wziąć czynny udział w rozmowie Murrowa i Roosevelta.

Zatopiono lub znacznie uszkodzono osiem pancerników, setki samolotów zniszczono…

- Tysiące zmarłych, rannych albo zaginionych, zarówno żołnierze, jak i cywile…

Alfred wpatrywał się w stół z zagubionych wyrazem twarzy.

Podskoczył zaskoczony, kiedy prezydent uderzył pięścią w stół.

- Na Boga… Te samoloty zostały zniszczone na ziemi! – Ten fakt zdawał się sprawiać mu fizyczny ból. – Na ziemi!

Alfred w milczeniu dokończył swoją kanapkę.



- Wczorajszy dzień – siódmy grudnia 1941 roku - to data, która pozostanie niesławną – Stany Zjednoczone Ameryki zostały nagle i z premedytacją zaatakowane przez morskie i powietrzne siły Cesarstwa Japonii.

Szedł na wojnę.

- Stany Zjednoczone znajdowały się w stanie pokoju oraz dzięki staraniom Japonii, utrzymywane były stosunki dyplomatyczne z rządem i cesarzem mając na uwadze utrzymanie pokoju na Pacyfiku. Rzeczywiście…

To był niewłaściwy ocean, niewłaściwa pora. Wszystko było nie tak, zupełnie nie tak…

Jego rany pulsowały.

Ludzie pragnęli zemsty. Tak naprawdę klamka już zapadła – przystąpią do wojny. Będą prowadzić walkę na dwa fronty, bo Niemcy i Włochy na pewno nie zignorują tego, że Stany wypowiedzą wojnę Japonii.

- … Będzie zanotowane, że dystans pomiędzy Hawajami i Japonią sprawia, iż atak był celowo planowany wiele dni, a nawet tygodni temu…

Poprzedniej nocy nie zasnął. Wszystko go bolało i oddychał z trudem. Słyszał, jak ludzie wołali prezydenta zza żelaznej bramy, ale nic się nie działo, wszystko było tak samo…

Nic nie wyglądało inaczej. Na zewnątrz dzień toczył się tak jak zwykle – był niezwykle ciepły jak na grudzień, ale wciąż przypominał, że może spaść śnieg.

- …Wczoraj japoński rząd przeprowadził atak na Malaje. Wczorajszej nocy japońskie siły zbrojne zaatakowały Hong Kong. Wczorajszej nocy japońskie siły zbrojne zaatakowały Guam. Wczorajszej nocy japońskie siły zbrojne zaatakowały Wyspy Filipińskie. Wczorajszej nocy japońskie siły zbrojne zaatakowały Wyspę Wniebowstąpienia. Wczorajszej nocy japońskie siły zbrojne zaatakowały Wyspę Midway…

Spróbował skoncentrować się na przemowie prezydenta i podgłośnił radio. Głos Roosevelta wypełnił pomieszczenie.

Alfred zamknął oczy, ale zaraz je otworzył i podszedł do okna, by zaciągnąć zasłony.

Tak było ciemno. Tak było bezpiecznie.

- …W ten sposób Japonia przeprowadziła niespodziewaną ofensywę na obszary Pacyfiku…

Wszystko było nie tak.

Wszystkiego było za mało. Alfred nie wiedział, czego chciał – jego pragnienia zmieniały się co chwila. Raz nie chciał wojny, a potem znów wolał się w nią rzucić…

Ale to był niewłaściwy ocean, niewłaściwy kraj, niewłaściwe miejsce…

- … Obywatele Stanów Zjednoczonych określili już swoje opinie, rozumieją znaczenie życia i bezpieczeństwa naszego narodu…

Alfred zamknął oczy i spiął się.

- … obywatele amerykańscy w swojej prawej wierze będą walczyć do ostatecznej wygranej…

Chciał, żeby to już się skończyło. To nie tego pragnął…

Ale to była wojna. Teraz Kongres nie będzie się sprzeciwiał.

- … wrogości istnieje. Bez wątpienia jest fakt, że nasi obywatele, nasze terytorium oraz interesy są w śmiertelnym niebezpieczeństwie…

To na pewno będzie wojna.

A Alfred już głęboko w swoim wnętrzu wiedział, że zrobi wszystko, aby wygrać.

- … tak nam dopomóż Bóg…



W Białym Domu wciąż panowało zamieszanie. Alfred miał ochotę odejść gdzieś daleko, gdzie byłby sam, ale prezydent nie pozwalał mu zejść sobie z oczu na długo. Nawet kiedy był pochłonięty pracą, zawalony papierami oraz otoczony krzątającymi się pracownikami, raz na jakiś czas podnosił wzrok, by upewnić się, że z Alfredem wszystko jest w porządku. Naród siedział skulony na kanapie, a jego dłoń co chwila wędrowała do którejś z ran.

Alfred dalej trwał przy Roosevelcie, kiedy na prezydenckim biurku pojawiła się propozycja Churchilla, by przyjechać do Waszyngtonu. Hrabia Halifax, brytyjski ambasador w Stanach, spokojnie opowiedział Rooseveltowi o planach premiera. Prezydent słuchał, jednak wyglądał, jakby chciał natychmiast wrócić do pracy.

- Być może lepiej będzie poczekać – powiedział ponuro.

Alfred uniósł oczy i skrzyżował spojrzenia z Rooseveltem. Patrzyli na siebie przez moment, po czym prezydent odwrócił się do hrabiego i krótko skinął głową.



Trzy dni później premier wraz ze swoimi doradcami wojskowymi był w drodze do stolicy.

- W swojej niecierpliwości jest jak dziecko, sir – stwierdził hrabia Halifax, lecz jego głos brzmiał poważnie nawet mimo treści wiadomości. – Mówi tak, jakby liczyła się każda minuta.

Roosevelt spojrzał na Alfreda i musiał dostrzec coś w jego oczach, ponieważ westchnął.

- Doskonale – powiedział i wstał. – Powitamy ich serdecznie, gdy tu przybędą. Sądzę, że pan premier z chęcią zawiąże przymierze, o którym mówił od tak dawna.



Niemcy i Włochy wypowiedziały wojnę Stanom Zjednoczonym.

Stany odpowiedziały tym samym.

Teraz była to wojna na dwa fronty.



Gdy Churchill przyjechał do Stanów, wojna trwała tam już od dwóch tygodni.

Lecz dom Alfreda nie wyglądał jak kraj pogrążony w walce, a naród miał nadzieję, że nigdy się to nie zmieni. Wciąż nie był do końca przyzwyczajony do rozjarzonych świateł, które wypełniały stolicę nocą. Wśród jego ludzi dalej panowała izolacja, zarówno psychiczna, jak i geograficzna. Alfred żywił nadzieję, że wojna nie dotrze do jego wybrzeży. Nie chciał już nigdy więcej zostać zbombardowanym. Nie chciał już tego czuć, a strach przed nalotem chwytał go za serce każdego wieczoru, kiedy próbował zasnąć.

Musiał mocno zaciągać zasłony, by odgrodzić się od tak jasnych nocy. Nie przywykł do świateł i nie mógł przez nie zmrużyć oka. To było za wiele…

Ale ostatnio i tak nie miał zbyt wielu okazji do snu.

Roosevelt musiał podporządkować się potrzebie działania Churchilla i szykował podróż na lotnisko. Na jego twarzy było wypisane ciepło, którego Alfred nie widział już od dawna. Naród już zaczął iść za prezydentem, kiedy ten zatrzymał się gwałtownie i spojrzał na Alfreda. Potrząsnął głową.

- Powinieneś tu zostać, Alfredzie.

- Ale…

- Oni też tu przyjadą, więc będziesz mógł się z nimi zobaczyć. Na twoje rany trzeba uważać.

- Nic mi nie jest, mogę…

- To moja ostateczna decyzja – uciął prezydent, po czym odwrócił się i odszedł.

Alfred miał ochotę kopnąć w ścianę, lecz doszedł do wniosku, że byłoby to zbyt dziecinne, zatem jedynie udał się to swojego pokoju, by w ciszy poczekać.



Ze swojego okna widział, jak samochody zatrzymują się przed Białym Domem. Wstrzymał oddech.

Nie wiedział, czy Arthur też przyjechał, ale miał taką nadzieję. Miał nadzieję, że…

Do Wigilii zostały jeszcze dwa dni. Małe płatki śniegu spadały z nieba i wyglądały niemal magicznie. Alfred wiercił się na krześle i obserwował postacie wychodzące z samochodów, lecz nie mógł ich rozpoznać… Nie licząc Churchilla, który był po prostu zbyt charakterystyczny. Alfred nie wiedział, czy Arthur przyjechał. Albo może Winant…

Ale nie wiedział na pewno.

Westchnął i odsunął się od okna, jednak nie zaciągnął zasłon. W kółko chodził po pokoju, czuł się znudzony i bezużyteczny. Nie będzie mógł w najbliższym czasie pojechać do Anglii – prezydent chciał, żeby został w domu, gdzie jest bezpieczniej. Nie będzie mógł zobaczyć się z Arthurem…

Ścisnęło mu się gardło.

Zamarł.

Czemu cię to obchodzi…

Ciężko przełknął ślinę. Wdech, wydech. Usiłował się uspokoić i wtedy właśnie usłyszał ciche, pełne wahania pukanie oraz odgłos naciskanej klamki. Drzwi otworzyły się niepewnym łukiem.

Alfred odwrócił się i zobaczył Arthura.

Ich spojrzenia się spotkały i Alfred przez moment zapomniał, jak się oddycha, a Arthur najwyraźniej również. Wyglądał lepiej niż ostatnio. Na spotkanie z prezydentem chyba dostał nowy garnitur, a z jego oczu nie wyzierał strach.

- Arthurze – odezwał się Alfred ochrypłym głosem i niemal się skulił.

Arthur wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Dalej patrzył na Alfreda i nie odezwał się ani słowem – żaden z nich nie oderwał od drugiego wzroku ani nie przemówił.

- Tu… – zaczął w końcu Arthur, ale odchrząknął i szybko odwrócił głowę. – Jest tu tak samo pięknie, jak pamiętałem.

- Yhm…

- Jeden z ludzi Churchilla powiedział, że światła widoczne z samolotu wyglądały jak bajkowe miasto. Chciałem go poprawić, ale to chyba byłoby za dużo kłopotu. – Ponownie odchrząknął i dalej celowo nie patrzył na Alfreda. – Ale… to i tak była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie ostatnio widziałem.

- Dzięki – odpowiedział Alfred skrzekliwie.

Arthur się nie poruszył, jedynie stał oparty o framugę, odwracając wzrok. Gwałtownie wciągnął powietrze, po czym równie nagle je wypuścił.

- Wybacz mi – powiedział nagle.

- Co? Niby za co? – spytał Alfred ze zdziwieniem.

- Często… zdarzało mi się pragnąć… żeby stało się coś, co skłoni cię do przystąpienia do wojny. – Podniósł wzrok i spojrzał badawczo na Alfreda. Na jego obliczu coś się pojawiło i postąpił mały krok do przodu, ale najwyraźniej opamiętał się i przystanął. – Ale nigdy nie chciałem czegoś takiego… Nie chciałem…

- Wiem – przerwał mu Alfred. Wyraz jego twarzy złagodniał; młodszy naród poczuł się pokrzepiony, że Arthur nie skakał z radości na wieść, iż Alfred dołączył do walki. – Nic się nie stało – dodał cicho.

I wyglądało to tak, jakby w tamtej chwili cały świat zniknął, bo Alfred ruszył do Arthura, a Arthur z szeroko otwartymi oczami podszedł w jego stronę i wyciągnął przed siebie ręce. Alfred objął Arthura i mocno go do siebie przycisnął.

- Ałć – jęknął Arthur w ucho Alfreda.

- Przepraszam – mruknął Alfred i rozluźnił uścisk, jednak nie odsunął się zbytnio. Przycisnął twarz do ramienia Arthura. Absolutnie nie miał zamiaru się cofnąć się bardziej.

Arthur delikatnie dotknął pleców Alfreda, po czym uniósł dłonie i musnął jego włosy i kark, a następnie przycisnął kciuki do linii jego szczęki, zaś resztę palców ułożył na policzkach.

- Wszystko w porządku? – zapytał z wahaniem, jakby obawiał się odpowiedzi.

Alfred przytaknął i podniósł głowę, żeby spojrzeć na Arthura.

- Już z tobą jestem. Jestem z tobą.

Arthur patrzył na niego, widocznie rozdarty między ulgą a ogromnym smutkiem. W milczeniu skinął głową.

- Jestem przy tobie – powtórzył Alfred ze ściśniętym gardłem. Bez udziału swojej woli przysunął się bliżej Arthura i prawie zderzyli się nosami. Odsunął się odrobinę, lecz dalej nie miał zamiaru puścić wyspiarskiego narodu. Cofnął się trochę, ale dłońmi wciąż trzymał Arthura za ramiona.

Arthur lekko pokręcił głową i mocniej złapał twarz Alfreda, kciukami przesunął po jego kościach policzkowych w kojącym, pocieszającym geście. Alfred podświadomie zorientował się, że zawsze pragnął, aby Arthur go tak dotykał – uspokajająco, poufale, czule.

- Przepraszam, Alfred – powiedział Arthur cicho.

- Powinienem być z tobą od początku – stwierdził Alfred i zmarszczył brwi. – Wcześniej… zapytałeś, czemu mnie to obchodzi… I… I mnie nie obchodzi wojna. – Oczy Arthura zachmurzyły się, a on sam wydał się być gotowy, by natychmiast odsunąć się od Alfreda. Młodszy kraj potrząsnął głową. – Po prostu… troszczę się o ciebie, dobrze?

Arthur patrzył na niego pełnymi zdumienia oczami. Nie cofnął się, jednak zabrał dłonie i napiął się jak struna.

Alfred ciężko przełknął ślinę.

- Nie… Nie zrozum tego źle. Nie chodzi o twój kraj czy o kraj kogokolwiek innego. To znaczy… Po prostu… Zwyczajnie chcę cię ochronić… Wszystkich chcę ochronić, żeby już nikomu nie stała się krzywda. Tego pragnę.

Arthur nie odrywał od niego spojrzenia.

I wtedy coś w wyrazie jego twarzy się zachwiało i Alfred zobaczył łzy wzbierające się w oczach Arthura, nim ten odwrócił wzrok i zacisnął powieki. Starszy naród pociągnął nosem, lecz zaraz wyprostował ramiona i znów spojrzał na Alfreda – tym razem całkowicie opanowany i spokojny.

- Doprawdy? – spytał cicho.

- Już jestem z tobą – powtórzył Alfred i postąpił krok do przodu. – Teraz mogę ci pomóc.

Arthur znów zamknął oczy. Oddychał trochę urywanie, ale kiwnął głową.

- Zgadza się – szepnął.

Dotknął policzków Alfreda, a potem wsunął palce w jego włosy. Młodszy mężczyzna zamknął oczy.

Czemu cię to obchodzi…

- Ponieważ to ty – powiedział Alfred pomału i od razu wiedział, że mówił szczerze, że prawda zawsze tak wyglądała i tylko czekała, aż Alfred ją zaakceptuje i zrozumie.

Alfred nie otworzył oczu, ale słyszał, jak Arthur wstrzymuje oddech.

- To…

- Ponieważ to ty, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Żeby już nigdy nie stała ci się krzywda.

Arthur milczał. Palcami dotknął linii szczęki Alfreda, a potem cofnął rękę.

Alfred uniósł powieki. Narody pewnie patrzyły sobie prosto w oczy.

- Jestem przy tobie – powiedział Alfred. – Od teraz już będę z tobą.

I nie miał zamiaru złamać tej obietnicy.

Arthur postąpił krok do przodu.

A Alfred nie był pewny, który z nich to zaczął, wiedział jedynie, że jego usta dotykają warg Arthura i wargi Arthura dotykają jego ust i że się całują. Nie wiedział, co zrobić z rękoma, więc zwiesił je bezwładnie po swoich bokach, Arthur jednak chwycił go za dłonie i pociągnął trochę do dołu, aby móc w pełni dostać się do jego ust. I Alfred całował Arthura i czuł, jak ten oddaje pocałunek. Alfred nie mógł oddychać, a serce biło mu w piersi jak szalone. Powoli całował Arthura, pozwalał, by Arthur całował jego i by przysunął się bliżej, by rozchylił wargi, żeby pogłębić pocałunek – a Alfred na to odpowiedział i w końcu też chwycił dłonie Arthura, zaciskając na nich palce. Trzymał go blisko siebie.

Zrozumiał. Zrozumiał wszystko…

Całował Arthura, dopóki ten – a może to nie on, tylko sam Alfred – w końcu odsunął się, by zaczerpnąć powietrza, oddychając ciężko. Arthur uniósł dłoń i delikatnie dotknął policzka Alfreda.

Właśnie tutaj.



Fragmenty przemowy Franklina Roosevelta wzięłam z tej strony: pacyfik.net/ciekawostki2.html.
Autor: stardropdream
Oryginał: Lying in That Sound, Tonight
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest
Postaci: Ameryka, Anglia, postaci historyczne

No i proszę. Jest. Ostatni rozdział. Niebetowany. Dziwnie mi jakoś.
No to tak: po pierwsze chciałam jeszcze raz podziękować wszystkim osobom, które podjęły się betowania rozdziałów tego opowiadania *ukłon*
Po drugie chciałam podziękować wszystkim komentującym :* To był mój pierwszy tak długi translatorski projekt, mam nadzieję, że chociaż w części udało mi się z niego wybrnąć - ocenę pozostawiam Wam.

Zaś ze spraw aktualnych, błahych i nic nie znaczących:
zepsułam całkiem niestary telefon, co dobrą wiadomością nie jest;
dla tych, którzy jeszcze się gdzieś nie doczytali - mam na oku bardzo milutkiego FrUKa, więc kto wie, kiedy usłyszycie ode mnie coś nowego xD Chociaż nie wiem, czy na pewno i kiedy będzie mi się chciało go zacząć, więc... ;);
kupiłam książkę "1000 lat wkurzania Francuzów" i jestem tym absolutnie zachwycona;
jestem niemal pewna, że chciałam napisać coś jeszcze, ale nieważne :)

Jeszcze raz wszystkim dziękuję! :)
© 2012 - 2024 0Phani0
Comments20
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Keji002's avatar
Jesteś wspaniała :3