literature

Studium anormalnosci - 2/6

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
886 Views

Literature Text

- Jak tam w szkole? – pyta Francis, gdy chłopcy usadawiają się w samochodzie.

- Dobrze, papo – odpowiada cicho Matthew, ale Alfred bez chwili namysłu zaczyna mówić.

- Było super! – szczebiocze. Francis powoli wyjeżdża z parkingu, jednym uchem słucha opowieści Alfreda o wszystkim, co się dzisiaj stało: jak to zgubił ołówek, prawie połknął robaka, potknął się o niezawiązane sznurowadła i zdarł kolana. Przez dobre piętnaście minut Francis z zadowoleniem słucha podekscytowanej paplaniny Alfreda, która wypełnia samochód.

Wjeżdża właśnie na podjazd i to ten moment wybiera Alfred, by bez ostrzeżenia uderzyć Matthewa w ramię.

- Hej! Czemu mu jeszcze nie powiedziałeś?

Matthew się rumieni.

- Później – mamrocze.

- Nie! Teraz mu powiedz! Ucieszy się, prawda? – Alfred odwraca się do Francisa, który zdążył już wstać z fotela i akurat pomaga chłopcom wyjść z samochodu.

- Co masz mi powiedzieć? – Francis odpina pasy syna i patrzy na niego z zaciekawieniem. Alfred wymierza Matthewowi kuksańca.

- No mów!

Matthew, jeśli to w ogóle możliwe, robi się jeszcze bardziej czerwony.

- Eeem… Dostałem najlepszą ocenę w klasie z dyktanda. Zobacz, dostałem… – Zaczyna grzebać w plecaku. – Lizaka. – Wyciąga wiśniowego Tootsie Pop.

Francis w okamgnieniu uśmiecha się szeroko.

- Brawo! Jestem z ciebie taki dumny! – Matthew uśmiecha się nieśmiało i niepewnie, a Francis cmoka go w czoło.

- Hej, hej, papo Matthewa! – Alfred macha do niego szaleńczo. Francis chichocze pod nosem w reakcji na przydomek.

- Tak?

- Dostałem złotą gwiazdkę z pracy domowej z matematyki! Ze mnie też jesteś dumny? – Alfred uśmiecha szeroko i bez skrępowania, emanuje od niego chęć uzyskania pochwały.

- Oczywiście, że tak – zapewnia go Francis i cofa się, by Alfred mógł wyskoczyć z samochodu. Przygląda się, jak chłopiec biegnie za Matthewsem do drzwi domu i czuje zaskoczenie, gdy uświadamia sobie, że odpowiedział szczerze.



Arthur stawia się po Alfreda równo o osiemnastej trzydzieści. Przystaje w przedpokoju i rozgląda się dyskretnie. Dom, o dziwo, nie był zbyt duży, za to biła od niego przytulność. Został też bardzo gustownie urządzony eleganckimi meblami.

Francis uśmiecha się do niego czarująco, błyskając zębami. Arthur zerka w kierunku schodów i nie może się doczekać, aż Alfred zejdzie na dół.

- Długi dzień w pracy? – pyta Francis.

- Myślałem, że nigdy się nie skończy. – Arthur zaczyna niecierpliwie postukiwać stopą o podłogę. Gdzie podziewa się ten chłopak i co zajmuje mu tyle czasu?

- Wasi dziennikarze nie przestrzegają terminów? – Francis przysuwa się bliżej i wychodzi mu to jakoś tak subtelnie i naturalnie. Arthur rzuca mu złowrogie spojrzenie.

- Oczywiście, że nie. Dostarczają artykuły w nocy przed datą wydania numeru, jak zwykle. I co ty do diabła robisz, odpie…

- Już jestem, tato! – Alfred zbiega po schodach, przeskakując po dwa stopnie na raz. Arthur prawie odgryza sobie język, żeby każdą odrobiną samokontroli, jaką tylko posiada, powstrzymać się przed dokończeniem zdania. Francis uśmiecha się i powoli przesuwa dłoń z łokcia Arthura do jego ramienia.

- Dobrze się czujesz?

- Tak – Arthur niemal warczy i odpycha rękę Francisa. Łapie syna za rękę – Chodź już, Al.

Francis otwiera im drzwi i je przytrzymuje.

- Dobrej nocy.

Kiedy Arthur przechodzi obok, wyciąga dłoń i muska palcami dolną część jego pleców. Arthur natychmiast się odwraca, a na końcu języka ma już wszystkie znane sobie wulgaryzmy.

- Pa, Alfred – mówi Matthew, pojawiając się znikąd i Arthur już po raz drugi tej nocy musi praktycznie odgryźć sobie język, żeby nie powiedzieć za dużo.

- Na razie! – krzyczy Alfred i, nieświadomy wściekłości, która wprost ulatnia się z jego ojca, podbiega do samochodu.

Arthur pilnuje, żeby Alfred dobrze zapiął pasy, a przez głowę ciągle przemykają mu zjadliwe myśli. Ostatnią rzeczą, jaką widzi przed odjazdem, jest sylwetka Francisa stojącego w drzwiach i nieznośnie machającego im na pożegnanie.

Dupek, myśli rozwścieczony przez całą drogę do domu.



Francis powtarza sobie, że nie widzi Arthura w romantycznym świetle, nie, wcale a wcale. Jest różnica między zaintrygowaniem i zauroczeniem, a to z pewnością jest ten pierwszy przypadek.

Nie, ta maleńka gra w kotka i myszkę z Arthurem Kirklandem jest właśnie tym – grą.

Zatem kiedy wyłapuje wzrokiem szczupłą, ubraną w dres sylwetkę, której wokół szyi luźno zwisają białe kabelki słuchawek, naturalne wydaje mu się, by wykonać ostry zakręt i z gracją zatrzymać samochód obok. Dla pewności też dwukrotnie trąbi klaksonem.

Arthur odwraca się i na widok błyszczącego, czarnego samochodu potyka o paskudne pęknięcie w chodniku. Francis tłumi śmiech, bo Arthur szybko się prostuje i krzywi w kierunku pojazdu.

Francis opuszcza szybę po stronie pasażera.

- Podwieźć cię?

Arthur gwałtownym ruchem wyszarpuje z ucha słuchawkę, a do Francisa dociera dobiegający z niej cichy męski śpiew.

- Co?

Francis gestem wskazuje na miejsce pasażera.

- Mogę cię podwieźć, jeśli chcesz.

Arthur patrzy na niego w sposób, który jasno obrazuje, że już wolałby stanąć twarzą w twarz z ławicą piranii.

- Nie, dziękuję – mówi szorstko i podnosi słuchawkę z powrotem do ucha.

- Czego słuchasz? – pyta nagle Francis. Oczy Arthura lekko rozszerzają się z zaskoczeniem, podczas gdy zerka na iPoda.

- Eem, teraz? Franka Sinatry.

Francis rzuca mu spojrzenie pełne niedowierzania.

- Do joggingu? Nie Freddiego Mercury'ego, żeby zwiększyć ciśnienie krwi?

- Skończyłem już biegać, a lubię posłuchać jazzu, żeby trochę się schłodzić – wyjaśnia Arthur i, jakby dopiero zdał sobie sprawę z tego, co powiedział, mruży oczy i znów podnosi gardę. – A ja nie muszę się tłumaczyć przed tobą swoich gustów muzycznych.

Francis unosi dłonie.

- Nie powiedziałem, że musisz. Na pewno nie chcesz podwózki?

- Na pewno. – Arthur wkłada słuchawkę do ucha i odbiega powoli. Francis śledzi go spojrzeniem dłużej, niż jest to konieczne i zastanawia się, czemu czuje się dziwnie rozczarowany.



W piątek popołudniu Arthur stoi oparty o ścianę własnego przedpokoju i patrzy, jak Matthew powoli zawiązuje sznurowadła. Francis uśmiecha się czule do swojego syna, w jego oczach pojawia się łagodność, a wargi ledwo widocznie wyginają się do góry. Arthur nagle jest świadomy nieprzyjemnego gniecenia w dołku.

- Umiem szybciej wiązać buty – przechwala się Alfred.

- Alfred – rzuca Arthur, zadowolony, że udało mu się wyrwać się z potoku myśli. Matthew za to unosi wzrok, a w jego spojrzeniu czai się irytacja.

- Ale twoje zawsze się rozwiązują.

- Chyba masz rację – śmieje się głośno Alfred. Francis potrząsa głową z rozbawieniem.

- Jeśli już skończyłeś, to na nas pora. – Wyciąga dłoń, którą Matthew grzecznie chwyta. – W weekend zajmie się tobą wujek Gilbert, pamiętasz?

Czyste przerażenie, które przecina twarz Matthewa, jest całkiem podobne do tego, co pojawia się na obliczu Arthura za każdym razem, gdy widzi Francisa. Arthur od razu rozpoznaje tak samo umęczoną duszę i pyta:

- Wujek Gilbert?

- Tak. – Francis odwraca się do niego, najwyraźniej nieświadomy sytuacji. – Na weekend wyjeżdżam w interesach, więc poprosiłem przyjaciela, Gilberta, żeby zajął się Matthewem. Możesz go kojarzyć, czasami przychodzi na mecze.

Na ten niejasny opis i przerażenie Matthewa staje mu przed oczami okropnie głośny, zwykle rozczochrany mężczyzna o czerwonych oczach, którego pasją wydaje się być krzyczenie na całe gardło podczas wspomnianych meczów. Arthurowi robi się niedobrze na samą myśl, że Matthew miałby pozostać pod jego opieką.

- Zajmę się nim. – Słowa opuszczają jego usta nim udało mu się ustalić z mózgiem, że miał się odezwać. Matthew kieruje na niego spojrzenie pełne zaskoczenia podszytego radością, a Alfred podskakuje uradowany.

- Nocowanie! – krzyczy.

Francis nie wygląda na przekonanego.

- To bardzo miło z twojej strony, ale…

- Nie przyjmiemy odmowy – mówi stanowczo Arthur. I biorąc przykład z samego Francisa, klęka obok Alfreda i kładzie dłonie na jego małych ramionach. – U Alfreda nigdy nie nocował kolega, prawda?

- Nie, nigdy, proszę, niech Matthew przyjdzie! – Francis waha się chwilę, lecz siła błagalnych spojrzeń chłopców okazuje się być przyczyną jego zguby.

- No dobrze, czemu nie? – Lekko mierzwi włosy Matthewa, a potem bez zastanowienia robi to samo Alfredowi. Arthur jest zaskoczony czułością w jego oczach. Od kiedy Francis tak traktował Alfreda? – To mogę przywieźć go jutro rano?

- T-tak, oczywiście. – Arthur odchrząkuje. – Do zobaczenia jutro.



- Proszę. – Francis podaje Arthurowi niewielką torbę z ubraniami i innymi rzeczami na weekend. – Z góry dziękuję.

- Żaden problem. – Bo to nie jest problem. Matthew zawsze zachowuje się bez zarzutu i ma dobry wpływ na Alfreda. Gdyby tylko jego ojciec nie był tak denerwujący… – Powinienem o czymś wiedzieć? Alergie czy coś podobnego?

- Nie, nic takiego. Tylko odrobinę niezdrowa miłość do naleśników i syropu klonowego. – Francis przyklęka i przytula syna, co według Arthura jest zwykłym przykładem niepotrzebnego dramatyzmu. – Bądź grzeczny, dobrze?

- Dobrze – mruczy Matthew w jego ramię. – Na razie, papo.

Alfred, rzecz jasna, zaczyna się już niecierpliwić.

- Możemy już iść się pobawić?

- Maniery, Alfred – wzdycha Arthur. Alfred myśli przez moment.

- Czy możemy już iść się pobawić?

Arthur przewraca oczami i macha na chłopców dłonią. Zostaje sam na sam z Francisem, zakłopotany, niepewny i tylko trochę rozdrażniony.

- To do zobaczenia. – Francis wygładza nieistniejące zagniecenia na marynarce. Arthur otwiera mu drzwi, a gdy Francis idzie do swojego samochodu, wypełnia go nagła chęć, by coś powiedzieć.

- Miłej podróży – mamrocze i natychmiast tego żałuje. Cholera. Przynajmniej Francis nie był w stanie tego usłyszeć z tej odległości…

Ale oczywiście, to naturalne, że Francis ma niezwykle dobry słuch. Odwraca się na piętach swoich zbyt błyszczących butów i uśmiecha się z zadowoleniem.

- Dziękuję, Arthurze. Nie sądziłem, że tak się o mnie troszczysz.

Arthur rzuca mu groźne spojrzenie i zamyka drzwi.



- Alfred, twój tata czasami przyprowadza do domu jakieś panie?

To pytanie tak zaskakuje Arthura, że aż zatrzymuje się przy drzwiach do pokoju Alfreda. Z ciekawością przysuwa się bliżej.

- Panie? Nie! – Alfred przerywa na chwilę. – Dlaczego? Twój papa tak robi?

- Och. Nie, to… Nieważne.

Arthur choć raz jest wdzięczny za upór Alfreda i nie jest zdziwiony, kiedy jego uszu dobiega jęk.

- Co? Nie możesz mnie po prostu zapytać o coś takiego i nie dopowiedzieć do końca! O co chodzi, Mattie? Nie dam ci spokoju, dopóki nie powiesz. Co jest, Mattie, o co ci chodziło? O co? No? O co?

Stukot.

- Nie musiałeś rzucać tego aż tak mocno – mówi Alfred nieszczęśliwie, a z gardła Matthewa wydobywa się tylko jakiś nieokreślony dźwięk pełen irytacji.

- A ty nie musiałeś być taki wkurzający – odparowuje.

Arthur jedynie prycha.

A potem Matthew odzywa się nieśmiałym szeptem:

- Papa czasami przyprowadza do domu kobiety. Większość jest miła i się do mnie uśmiecha… ale czasami złośliwie na mnie patrzą i… i wiem, że jestem nudny i cichy i ludzie o mnie zapominają, ale… ale ja dalej tam jestem.

W ciszy, która następuje po tych słowach, Arthur niemal daje się ponieść impulsowi, by wtargnąć do pokoju i powiedzieć mu, że przecież oczywiście, że tam jest i  oczywiście, że jest wyjątkowy i ze wszech miar wspaniały, ale Alfred go ubiega.

- Mattie – mówi z całą powagą, na jaką może się zdobyć – jesteś zajefajny.

- Eh? – Na policzkach Matthewa pojawiają się rumieńce.

- Jesteś zajefajny, jeśli ja tak mówię! A te dziwne panie, które twój tata przyprowadza do domu? Są niezajefajne. No to nie bądź smutny, dobra?

Milczą przez moment i Arthur myśli, że może jednak nie jest takim złym ojcem, że może przynajmniej jedną rzecz w swoim życiu zrobił dobrze.

- Ale – naciska Alfred – czemu nie porozmawiasz o tym ze swoim papą?

- Nie chcę mu przeszkadzać czymś takim.

- To twój papa, Mattie. Masz mu przeszkadzać. Rodzice po to są.

- Ale… – Matthew urywa, żeby pomyśleć. – Alfred, gdzie jest twoja mama?

Arthur zamiera.

- Tata mówi, że jest w lepszym miejscu – odpowiada Alfred od razu. – I że opiekuje się mną z nieba i nie powinno mi być przez to smutno.

- Tęsknisz za nią?

- No… No tak, czasami – Alfred przerywa na chwilę, podnosi samochodzik i zaczyna jeździć nim po dywanie. – Nie znałem jej, ale… Ale tata jest super, więc wszystko jest dobrze. Nam jest dobrze – stwierdza stanowczo.

W pokoju zapada cisza, a Arthur zbyt wyraźnie słyszy dźwięk swojego własnego serca szybko bijącego w piersi.

- Moja odeszła – odzywa się w końcu Matthew. – Papa o niej przy mnie nie mówi, ale czasami słyszę, jak wujek Gilbert i wujek Antonio o niej rozmawiają. Jestem w tym dobry. W słyszeniu rzeczy, których nie powinienem słuchać. To dlatego, że ludzie ciągle o mnie zapominają.

- Czemu odeszła? – pyta jak zwykle ciekawski Alfred.

- Nie wiem. Nigdy jej nie poznałem. – Matthew wydaje się być zadumany. – Ale… nie chcę, żeby papa też mnie zostawił, więc… więc muszę być grzeczny.

- To głupie, Mattie – mówi po prostu Alfred. – Twój papa jest super! Nie zostawi cię. Kocha cię.

- Ale…

- Nieee! – przerywa mu Alfred. – Bez „ale"! Musisz przestać się martwić! Rany, zachowujesz się, jakbyś miał czterdzieści lat.

- Chyba masz rację – przyznaje Matthew, lecz jego głos wciąż brzmi niepewnie.

- Jasne, że mam – oświadcza Alfred. – Dobra, chcesz pograć w Mario Kart?

Arthur na palcach przechodzi obok uchylonych drzwi i schodzi ze schodów. Siada przy stole i opiera głowę na dłoniach, niespodziewanie ogarnięty dziwnym, przenikającym umysł i serce bólem.



Gdy chłopcy już wyszczotkowali zęby i umyli twarze, Arthur pomaga im przebrać się w piżamy. Ta Alfreda jest jasnoniebieska, trochę znoszona i uszyta z miękkiej bawełny, Matthewa z kolei jest wykonana z delikatnej, plisowanej satyny. Arthur śmieje się, gdy wyciąga ją z torby.

- W tym śpisz? – pyta i potrząsa głową z rozbawieniem, Matthew zaś wygląda na speszonego.

- To źle?

- Nie, oczywiście, że nie – zapewnia go Arthur i podaje mu piżamę. – Po prostu nie jesteśmy tu przyzwyczajeni do takich ładnych rzeczy, to wszystko.

- Ja jestem ładny – protestuje Alfred.

- Oczywiście, że tak – zapewnia go Arthur. Odwraca się i widzi, że Alfred krzywo pozapinał wszystkie guziki. – Och, Al.

- Co? – pyta chłopiec, wciągając spodnie.

Arthur, zbyt przyzwyczajony do czegoś takiego, szybko poprawia guziki i zagania go do łóżka. Sam przysiada na brzegu i patrzy, jak dzieci wchodzą na materac, Alfred z prawej, a Matthew z lewej strony. Widok chłopców w wielkim łóżku wydaje mu się nagle taki właściwy i przypomina sobie dawne dni, kiedy marzył, by wypełnić ściany tego dużego, pustego domu dziecięcym śmiechem.

Odpycha od siebie te myśli i przykrywa chłopców.

- Dobranoc, Al – szepce i pochyla się, żeby pocałować go w czoło.

- Dobranoc, tato – odpowiada Alfred i ledwo przytomnie wtula się w poduszkę.

I Arthur, jakby było to coś oczywistego, przechodzi na drugą stronę łóżka i odgarnia Matthewowi kosmyki z twarzy, tak, jak wiele razy przedtem robił to Francis.

Jest zaskoczony, jak krucho wygląda Matthew, i przysuwa się bliżej niego, by powiedzieć słowa, które chodziły mu po głowie przez cały wieczór.

- Jesteś wyjątkowy – mówi stanowczo – i nie jesteś niewidzialny, a jeśli ktoś będzie twierdził inaczej, to przyjdź do mnie, a ja pokażę mu, gdzie jego miejsce.

Matthew zamiera i Arthur martwi się, że jednak przesadził, lecz chłopiec podnosi się i zaplata drobne, drżące ręce na szyi Arthura, który bez wahania też go przytula.



Francis dosłownie jedną nogą wychodzi już ze sklepu z pamiątkami w Heathrow, kiedy coś przykuwa jego uwagę.

Podchodzi do półki i podnosi plastikowy londyński autobus, przesuwa palcami po oknach i oponach. Gdy myśli o gburowatym Angliku, który ma ogromne brwi i słucha jazzu po joggingu, na ustach pojawia mu się nieproszony uśmiech.

Nie wie dokładnie, jak długo tam stoi, obracając w dłoniach autobus.

Nuci coś pod nosem i zaczyna wyobrażać sobie szczegółowy scenariusz tego, jak wraca do domu i wręcza Arthurowi prezent, aby w zamian otrzymać zakłopotany grymas; wyobraża sobie, jak Matthew i Alfred biegną do niego, Matthew nieśmiało uśmiechnięty, a Alfred bezgranicznie radosny. Wyobraża sobie…

Chwila, moment.

Wraca do domu?

Niezdarnie odkłada zabawkę na półkę i pospiesznie wychodzi ze sklepu. Wyczerpany i tak okropnie, okropnie zdezorientowany opada ciężko na plastikowe krzesło stojące w terminalu.

Pół godziny później siedzi już na swoim miejscu w pierwszej klasie i czeka na start, bezmyślnie wyglądając na szare, zachmurzone niebo. Chodzi o to, że ta myśl sama w sobie nie jest wcale dziwaczna czy niemożliwa – nie, to, co go przeraża, to to, że była tak naturalna, pełna ciepła, cudowna i jakoś tak bardzo, bardzo prawdopodobna.



Zmęczony Francis przyjeżdża pod dom Arthura w niedzielę wieczorem. Jego ubrania są pogniecione w wyniku długiej podróży, ale wciąż udaje mu się wyglądać elegancko i wyrafinowanie, co już od progu irytuje Arthura.

- Matthew śpi – mówi, wpuszczając go do środka. – Znieść go?

- Nie, nie trzeba, sam to zrobię. – Francis wchodzi po schodach, a Arthur podąża za nim. Zatrzymuje się w drzwiach pokoju Alfreda i przygląda się, jak Francis z łatwością bierze swojego syna w ramiona. Chłopiec poruszył się, ale chyba się nie obudził.

- Jeszcze raz dziękuję, że się nim zająłeś – szepce Francis i poprawia trzymaną torbę z rzeczami Matthewa.

- Proszę bardzo – odpowiada Arthur sztywno i otwiera drzwi. Bierze głęboki wdech. – Spójrz, ja wiem, że to nie moja sprawa, ale usłyszałem, jak Matthew i Alfred rozmawiają i…

- I? – powtarza Francis, poprawiając Matthewa w swoich ramionach.

- Matthew wspomniał o kobietach, które przyprowadzałeś do domu – mówi Arthur pospiesznie, tak jakby szybkie wypowiadanie słów zmniejszyło poziom niezręczności tej rozmowy. – I chyba niektóre były dla niego przykre, więc… – przerywa raptownie, gdy tylko widzi, że piąstki Matthewa chwytają za materiał koszuli Francisa.

Przez twarz mężczyzny przemyka nigdy niewidziany przez Arthura wyraz bólu i poczucia winy. Francis głaszcze Matthewa po plecach i łagodnie szepce coś po francusku, a Matthew odpowiada cicho i ukrywa twarz w ramieniu ojca. Arthur nie może pozbyć się wrażenia, że przerywa im jakąś bardzo osobistą chwilę.

Francis podnosi wzrok i Arthur przez moment stoi oko w oko z najsmutniejszym wyrazem twarzy, jaki kiedykolwiek widział. Woli nic nie mówić i w milczeniu otwiera im drzwi.

Francis jest już na podjeździe, gdy Matthew unosi dłoń i macha na pożegnanie. Arthur odwzajemnia gest, ale czuje się dziwnie samotny, kiedy samochód znika w oddali.



Tootsie Pop – twardy lizak wypełniony czekoladowym Tootsie Roll.

Tootsie Roll – marka cukierków do żucia.

Heathrow – największy port lotniczy Europy.
Autor: fireblazie
Oryginał: Anatomy of an Anomalous Relationship
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest

Naprawdę nikt nie chce mi tego zbetować? D:

Informacja: rozdziały najpierw wrzucam na fanfiction.net, więc jeśli ktoś woli nie czekać, aż zrobię to tutaj, to zapraszam tam.
© 2012 - 2024 0Phani0
Comments6
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Meimaru's avatar
TToTT jakie to śliczne... <3 .... Piękne :3 Nie mogę sie doczekać dalszej części :meow::la: