literature

Studium anormalnosci - 4/6

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
893 Views

Literature Text

Arthur zmienia tempo z szybkiego biegu do truchtu i bezmyślnie bawi się dotykowym ekranem swojego iPoda. Bierze parę głębokich wdechów, żeby uspokoić szalejące tętno i wierzchem dłoni wyciera pot z szyi. Kątek oka dostrzega zbliżający się samochód i odruchowo przesuwa się w głąb chodnika, dalej przewijając listę odtwarzania.

Ze strony samochodu dobiega niespodziewany odgłos klaksonu. Arthur niezbyt wdzięcznie podskakuje ze zdziwienia i posyła groźne spojrzenie w kierunku kierowcy, niezbyt zaskoczony jego tożsamością.

- Podwieźć cię? – pyta Francis z uśmiechem.

- Nie – ucina Arthur, bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistej niechęci. Wkłada do uszu słuchawki i wybiera piosenkę na chybił-trafił.

- Ale dopiero co wyzdrowiałeś – naciska Francis. – I chyba zacznie padać.

Arthur spogląda na niebo. Francis może mieć rację; błękitne niebo, które przywitało go rano, zniknęło, w całości przykryte przez złowieszcze, ciemne chmury. Ale jego dom nie jest aż tak daleko.

- Nie, sam mo… – zaczyna Arthur, ale przerywa w pół słowa i ze zgrozą patrzy na iPoda.

Pomyśl tylko, co tracisz, kiedy stale mi odmawiasz…, śpiewa mu słodko do ucha Ella Fitzgerald.

- Arthur? Wszystko w porządku? – Francis, zaniepokojony, marszczy brwi.

Ze mną zostałbyś bożyszczem Francji…

Arthur nie odrywa wzroku od urządzenia, przekonany, że to ucichnie, jeśli będzie na nie patrzył wystarczająco długo.

Nie ucicha.

A tak stoisz tu i potrząsasz głupiutką głową dramatycznie, kiedy ja czekam tu tak ekstatycznie…

Arthur nie jest nawet do końca świadomy tego, że Francis zjeżdża z drogi, odpina pasy i pochyla się nad siedzeniem pasażera.

- Arthurze?

Arthur w końcu gwałtownym ruchem wyciąga z uszu słuchawki, a głosy Elli i Louisa znikają. Drugą ręką wciąż mocno ściska iPoda.

- Nic mi nie jest – mówi, ale nawet dla niego brzmi to żałośnie, więc powtarza te słowa raz jeszcze. – Nic mi nie jest. Po prostu… – śmieje się słabo. – Trafiłem na starą piosenkę, za którą nie przepadam. Zaskoczyła mnie.

Francis nie wygląda na przekonanego i Arthur nawet go za to nie wini. Mężczyzna zaczyna mówić, chyba nalega, żeby zabrać go do domu, że naprawdę nie chce, żeby Arthur znowu się rozchorował, i przecież co z Alfredem, ale Arthur nie słucha go ani trochę.

Zamiast tego jest zafascynowany krzywą jego szczęki, tak ostrej i mocnej w porównaniu do delikatnych, falujących włosów. Jest zauroczony linią dłoni Francisa, tym, jak jego smukłe palce chwytają elegancką, skórzaną kierownicę.

Nie zastanawia się, jakie to byłoby uczucie mieć tę szczękę przyciśniętą tak mocno do swojej własnej, że porastający ją zarost by palił, nie zastanawia, jakie to byłoby uczucie spleść z nim swoje palce, nie zastanawia, czy idealnie by do siebie pasowały.

Gdzieś w środku tego niezastanawiania się Arthur uświadamia sobie, że jest całkowicie i kompletnie porąbany.

- …więc pozwolisz mi się wreszcie podwieźć?

Arthur kręci głową i rzuca cicho, że musi iść kupić sok pomarańczowy czy też coś równie niedorzecznego, odwraca się i odchodzi. Nie ogląda się za siebie, a zatem nie widzi zdezorientowania i urazy na twarzy Francisa, po prostu idzie i idzie i idzie, i stara się pozbyć tego ciepła z okolic serca, twarzy, wszystkiego, i nie udaje mu się to ani, ani trochę.  



- Papo Mattiego – pyta z zamyśleniem Alfred – mogę ci coś dać?

Francis unosi wzrok znad książki i zauważa zadumanie na twarzy chłopca.

- Oczywiście – odpowiada i odkłada książkę. – Ale nie sądzisz, że powinieneś dać to swojemu tacie?

- Hm, zazwyczaj tak robię, i później pewnie też mu coś dam, ale… – Alfred siada na dywanie i powoli otwiera plecak. – Nie wiem. Pomyślałem, że może by ci się spodobało. Naprawdę się starałem!

W jego spojrzeniu jest tyle radości, że Francis nie ma serca mu odmówić.

- No dobrze – zgadza się. – To co to jest?

Alfred uśmiecha się od ucha do ucha. Z niezwykłą dla siebie dokładnością wyciąga z plecaka czerwoną, złożoną na pół kartkę. Francis przysuwa się bliżej, ale chłopiec szybko chowa ją za plecami.

- Jeszcze nie! – fuka. – Muszę sprawdzić, czy wszystko jest dobrze.

Francis tłumi cisnący się mu na usta uśmiech i pokornie kiwa głową.

- Masz rację, przepraszam.

Alfred mocno marszczy brwi i dokładnie analizuje trzymaną kartkę. Tym razem Francis nie jest w stanie się powstrzymać i uśmiecha się czule, bo chłopiec w tym momencie tak bardzo przypomina swojego ojca…

- Dobra. – Alfred zdecydowanie kiwa głową. – Zamknij oczy.

Francis posłusznie robi to, co mu kazano. Trzy, dwa, jeden… I na jego kolanach pojawia się ledwo wyczuwalny ciężar papieru.

- Mogę już otworzyć oczy? – pyta, a kąciki jego ust wyginają się do góry.

- Tak – odpowiada niecierpliwie Alfred. – Otwórz je, otwórz!

Francis otwiera oczy.

Och.

Laurka jest prosta; zwykła czerwona kartka złożona równo na pół – widoczne są poprzednie próby, kilka poprzednich zagięć, ale Francisa to nie obchodzi i uśmiecha się łagodnie do fioletowych kwiatów narysowaną chwiejną linią kredki.

Otwiera laurkę i czuje się, jakby ktoś ścisnął mu płuca.

Szczęśliwego Dnia Matki.

Słowa są dumnie wypisane na górze wewnętrznej strony jaskrawą kredką. Na dole kartki można za to przeczytać:

Jezde Jesteś sópe super.

Kocham cię, Alfred.


- Podoba ci się? – pyta chłopiec niespokojnie. – Pani zawsze każe nam je robić, chociaż nie mam mamy. I ciągle robię błędy, widzisz?

- To… Alfred – Francis wreszcie odnalazł głos. – Mój drogi, nie jestem… nie jestem twoją matką…

- Wiem – mówi Alfred pogodnie. – Ale pomyślałem, że i tak ci to dam. Ładnie pachniesz, tak jak dużo mam. I czasami odbierasz nas ze szkoły. Och, i dobrze gotujesz.

Francis patrzy na laurkę z niespodziewanym żalem.

- Nie… nie mogę być twoją mamą, Alfred. Musisz to zrozumieć.

Chłopiec wzrusza ramionami.

- Byłbyś lepszy od każdej innej mamy.

Francis nagle słyszy wszystkie odgłosy, które dźwięczą w pokoju – szum lodówki, gołębie fruwające za oknem, swój własny urywany, płytki oddech. Otwiera usta, żeby coś powiedzieć, żeby wyrazić swoją wdzięczność, wyrazić tę nieopisaną miłość, którą czuje do chłopca niebędącego nawet jego synem, ale Matthew wybawia go od tego kłopotu.

- O! – mówi, wchodząc do pokoju z podobną kartką w dłoni, chociaż ta jego jest różowa, a nie czerwona. Marszczy brwi. – To może ja dam swoją tacie Alfreda?

- Ooch, żeby zrobić taką jakby wymianę? – Alfred uśmiecha się szeroko i podchodzi do Matthewa. – Jasne, tata się ucieszy.

Francis nie może znaleźć słów i jedynie siedzi bezwładnie w fotelu, podczas gdy chłopcy rozmawiają o wszystkim i o niczym. A kiedy piętnaście minut później dzwoni dzwonek do drzwi, Francis otwiera ja i przesuwa się na bok, by wpuścić do środka Arthura z jego wiecznym grymasem na twarzy, ale milczy przez cały czas.

Arthur ostrożnie go obserwuje.

- Coś z tobą nie tak? – pyta.

Francis raz, ledwo zauważalnie kręci głową, i Matthew powoli podchodzi do Arthura. Francis uważnie się temu przygląda: Arthur natychmiast kuca, by zrównać się z Matthewem, a chłopiec nieśmiało podaje mu laurkę.

- Proszę, dla ciebie – mówi, i mimo że jego głos wciąż jest cichy, dalej tak samo nieśmiały, jest tam coś jeszcze, ta siła i pewność, której Francis nie słyszał od Matthewa w słowach wypowiadanych do kogoś innego oprócz siebie.

Francis słyszy, jak Arthur głośno wciąga powietrze, gdy otwiera kartkę. Sam też spogląda na laurkę i widzi podobne jak wcześniej życzenia na dzień matki, wypisane nieco schludniejszym pismem Matthewa, oraz dwa brzemienne w skutki słowa: Kocham cię.

Arthur podnosi oczy i ich spojrzenia się spotykają.

Co teraz?, zdaje się pytać.

Francis nie zna odpowiedzi.



Arthur przekopuje się przez swoją szafę w poszukiwaniu czystej pary skarpet, kiedy to mały kawałek materiału leżący na podłodze przykuwa jego uwagę.

Schyla się i podnosi znalezisko, pocierając tkaninę między palcami. Jasnoróżowa bawełna jest miękka w dotyku, ale przywołuje wspomnienia o swoim właścicielu, przez które Arthur czuje bolesne, nierówne i ostre krawędzie kamieni niespodziewanie wypełniających mu żołądek. Odwraca się gwałtownie i boso idzie do kuchni.

Bez żadnego logicznego powodu podchodzi do zlewu i tam szoruje chusteczkę pod zimną wodą. Wie, że powinien wrzucić ją do pralki, ale zamiast tego celowo używa płynu do naczyń. Materiału nie widać pod warstwą bąbelków i piany.

Wypłukuje tkaninę i pamięta, jak gorąco było tego dnia, kiedy siedział w ciasnych trybunach obok niego. Wyciska tyle wody, ile tylko mu się udaje, i podnosi chustkę na wysokość oczu, aby upewnić się, że nie ma na niej plam.

Nie znajduje żadnych i kładzie materiał na obu dłoniach, żeby ani jedna przypadkowa kropla nie spadła na podłogę. Przechodzi obok lodówki ozdobionej wieloma rysunkami Alfreda – ogrom superbohaterów, kowbojów i kosmitów. Najnowszy dodatek, różowa laurka z wypisanymi kredką słowami Szczęśliwego Dnia Matki, została starannie umieszczona dokładnie na środku.

Arthur wiesza chusteczkę na suszarce w łazience. Rano odda ją Francisowi.



- Na co tak patrzysz?

Tętno Francisa przez moment brzmiało mu w uszach niczym łomot wojskowych bębnów.

- Tylko przeglądam stare wiadomości – odpowiada gładko. Antonio nie wygląda na przekonanego, a Gilbert prycha głośno.

- Daj spokój, nie bądź nieśmiały. – Rzuca Francisowi chytre spojrzenie, podnosi się z kanapy i podchodzi do przyjaciela, wyciągając rękę do przodu. – Pokaż.

- To naprawdę nic takiego – protestuje Francis.

Gilbert wygląda, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale nagle milknie i wzrusza ramionami.

- Ech. Nie aż tak trudno w to uwierzyć, ostatnio nie wspominasz nic o nowych podbojach.

- Sądzę, że to wspaniałe – mówi Antonio, dla podkreślenia kiwając głową. – Ten twój celibat pokazuje, że naprawdę na poważnie bierzesz ojcostwo.

- Dokładnie – przyznaje Gilbert, pochylając głowę. – Dobra, nieważne. Wracając do mnie, kojarzycie tę laskę z patelnią…

Francis wyraźnie się odpręża i rozluźnia uścisk na telefonie.

W jednej chwili stają się trzy rzeczy: pierwsza, Gilbert z oszałamiającą prędkością doskakuje do Francisa i przyszpila go do kanapy; druga, telefon wysuwa się Francisowi z palców i upada na podłogę; trzecia, Antonio podnosi go z promiennym uśmiechem na ustach.

- Dranie – warczy Francis przez zaciśnięte zęby.

- O tym wiedziałeś już wcześniej – rzuca kpiąco Gilbert. – Dobra, Toni, co tam masz?

- Hmm – mruczy Antonio wymijająco. – Och. Och.

Ta pojedyncza sylaba jest tak osądzająca, że Francis nie może się powstrzymać i głową uderza Gilberta w podbródek. Antonio pokazuje im ekran komórki, a Francis puszcza w myślach całkiem wyszukaną, francusko-angielską wiązankę. Dlaczego, dlaczego nie cofnął się do głównego ekranu?

Gilbert spogląda na telefon, a potem odwraca się do Francisa z mieszaniną litości i niedowierzania.

- Stary – mówi, potrząsając głową.

Francis bezradnie patrzy na niewyraźną fotografię widniejącą na ekranie; to zdjęcie Arthura, które zrobił miesiące temu, gdy drugi mężczyzna leżał nieprzytomny na kanapie z policzkami zaróżowionymi od gorączki.

- Nie ma w tym nic złego – broni się. – Mam tam też nasze zdjęcia.

- I teraz ci wyjaśnię, czemu ten argument jest do dupy. – Gilbert rozplątuje ich kończyny i staje na nogach, ręce krzyżuje na piersi. – Po pierwsze, zdjęcia z nami to głupie, zawstydzające upamiętnienia męskich wyjść, które mogą zostać użyte w celach szantażu przy różnych okazjach. Po drugie, to zdjęcie jest intymne. Intymne, a nasze fotki mają w sobie wszystko oprócz tego. Nie wiem, co to jest, ale on nie jest pijany i ty też nie, więc mogę tylko dojść do wniosku, że chciałeś mieć to zdjęcie dla swojej własnej cholernej, osobistej kolekcji. I po trzecie – kontynuuje, kiedy Francis już otworzył usta, żeby odpowiedzieć – gapiłeś się na ten obrazek takimi oczami, że naprawdę zaczynałem myśleć, że zaraz będziesz emanować serduszkami i iskierkami. Jeśli patrzysz tak na zdjęcia mnie i Toniego, to musimy poważnie porozmawiać – kończy, zadowolony z siebie. – Sprawnikowałem cię.

- Wiesz, że nie masz prawa używać tego cytatu dopóki nie przekroczysz progu baru – mówi Francis, a Gilbert lekceważąco macha dłonią.

Antonio z zamyśleniem pociera brodę.

- Skądś go kojarzę – stwierdza. Francis wzdycha.

- Pewnie ci się wydaje. Niby skąd miałbyś go znać? – W końcu to Gilbert jest (był) główną opiekunką Matthewa; Antonio jest zazwyczaj za bardzo zajęty pracą, żeby chociaż wpaść na chwilę.

- Nie, naprawdę gdzieś go już spotkałem – nalega Antonio, ale Gilbert mu przerywa.

- Nie zmieniaj tematu. – Gilbert macha palcem przed twarzą Francisa. – Zakochałeś się w Brewce? Czemu nam nie powiedziałeś? Myślałem, że jesteśmy przyjaciółmi, do cholery.

- Nie zakochałem się – zaprzecza Francis od razu. – Tylko… Lubię… Lubię na niego patrzeć. Czy to przestępstwo?

- Nie, patrzenie nie – przytakuje Gilbert. – Ale to, jak ty na niego patrzyłeś… yhm, tak. A on przypadkiem też nie ma dziecka? Nie… – nie kończy zdania, przerażony. – Czy wy dwaj bawicie sie w dom?

Francis nie ma na to gotowej odpowiedzi. Czyżby naprawdę właśnie to robili? Nie sądził, że sprawy zajdą tak daleko; zawsze zakładał, że ich układ był tymczasowy. Wtedy ta historia miałaby tylko jedno możliwe zakończenie: Alfred i Matthew poszliby każdy w swoją stronę i wszystko wróciłoby do normy, a Francis i Arthur zostaliby zwykłymi znajomymi, których synowie po prostu chodzą do jednej klasy.

Serce ściska mu się na samą myśl.

No i poza tym, nawet jeśli… nawet jeśli Francis faktycznie czuł w stosunku do niego jakiś dziwny rodzaj troski i szacunku, nie znaczyło to, że Arthur czuje to samo. Francis nie wie nawet, czy lubi mężczyzn.

- Ach! – Antonio uśmiecha się radośnie, wymachując komórką Francisa. – Pamiętam już! Arthur Kirkland! Tak się nazywa, prawda?

- Tak – mówi Francis i z zaciekawieniem spogląda na przyjaciela. – Skąd wiesz?

- Był kapitanem drużyny wioślarskiej, która wygrała z nami na tamtym meczu – zaczyna Antonio, ale milknie, kiedy Francis i Gilbert patrzą na niego z identycznym niezrozumieniem w oczach. – Pamiętacie? – Antonio przypatruje im się błagalnie. – Na ostatnim roku studiów. Byłem kapitanem drużyny wioślarskiej, tak? Powiedzieliście, że się spóźniliście, ale załapaliście się jeszcze na mecz. – Jego uśmiech robi się twardy jak stal. – Bo widzieliście mój wielki mecz, racja?

Francis i Gilbert rzucają sobie szybkie spojrzenia.

- Jasne! – mówią jednocześnie, kłamiąc przez zęby. Pamiętają, co ich „rozproszyło": pewne ziele, dostarczone przez studenta z wymiany zagranicznej z Holandią, przez które byli zdecydowanie niedysponowani przez lepszą część wieczoru.

- To była mężna walka, mój przyjacielu – pociesza Francis Antonia. – Pamiętam, że byłeś okropnie wkurzony przez cały weekend. – Zamyśla się na chwilę. – Nie wdałeś się wtedy na imprezie w bójkę? Kiedy ja byłem… z kimś innym?

Gilbert prycha, gdy słyszy eufemizm, ale Antonio tylko uśmiecha się serdecznie i szeroko.

- Och, tak – zaczyna wyjaśniać. – Widzicie, mam w Portugalii rodzinę, między innymi kuzy…

Gilbert zdumiony szeroko otwiera oczy i przerywa przyjacielowi w pół zdania.

- Moment. Poczekaj jedną cholerną sekundę. Czyli… masz na myśli, że to był on?

Antonio kiwa głową.

- Ten sam. – Podnosi telefon Francisa na wysokość oczu i marszczy brwi w zamyśleniu. – Powinienem przypomnieć sobie już wtedy, kiedy ciągle nazywałeś go Brewką.

Francis nie ma zielonego pojęcia, co tak pochłonęło jego przyjaciół.

- O czym wy mówicie?

Gilbert odwraca się do niego, a na twarzy ma wyraz czystego rozbawienia.

- To… to był ten facet! Ten, który przespał się z kuzynem Toniego, wiesz, z tym, który przyjechał z Portugalii! Toni przyłapał ich w swoim łóżku! – Odrzuca głowę do tyłu, przepełniony czystą wesołością. – O Boże, jak mogłem zapomnieć o tych brwiach?

- Byłeś dosyć pijany – mówi Antonio. – I nie tylko.

Ale Francis już siedzi sztywno na swoim miejscu – potrafi sobie przypomnieć tylko jednego kuzyna z Portugalii. I, jak nie trudno się domyślić, owy kuzyn nie ma biustu.

- Och – wydusza z siebie.



Tej nocy ma odbyć się szkolne przedstawienie – niemądra, lecz urocza historyjka z uproszczoną wersją rewolucji amerykańskiej w tle. Mimo że główne role zostały przydzielone starszym dzieciom kończącym już podstawówkę, zarówno Alfred, jak i Matthew otrzymali niewielkie role. Alfred otrzymał zadanie zagrania jednego z niezadowolonych kolonistów, którzy w bostońskim porcie wyrzucili do wody skrzynie z herbatą, i Arthur nie sądzi, żeby kiedykolwiek krzyczał tak głośno, jak wtedy, gdy Alfred wyrzucił do zlewu jego Earl Greya, wrzeszcząc na całe gardło „Żadnych podatków bez reprezentantów!".

Po swojej prawej stronie zostawił wolne miejsce, ot tak, dla nikogo w szczególności. Przegląda program wieczoru, kiedy rodzice i rodzeństwa powoli zalewają widownię, i znajduje nazwisko Alfreda w kolumnie rewolucjonistów, Matthewa zaś wśród brytyjskich żołnierzy.

- Czy to miejsce jest wolne? – Arthur podnosi wzrok na uśmiechniętą twarz i zwalcza pragnienie, by w nią uderzyć.

- A zrobiłoby ci to jakąś różnicę? – odpowiada i Francis siada obok niego, tak, że ich uda się dotykają. Arthur taksuje spojrzeniem jego starannie wyprasowane spodnie, zastanawiając się, co kryje się pod warstwą nieskalanej niczym odzieży.

- Matthew umierał z nerwów – wyznaje Francis. – Chodził tam i z powrotem, aby mieć pewność, że dobrze trzyma postawę. Boi się, że się potknie.

Arthur nie może powstrzymać uśmiechu.

- Na pewno doskonale sobie poradzi.

- Jasne. Szkoda tylko, że musi nosić ten ohydny czerwony mundur – drażni się Francis, na co Arthur rzuca mu pochmurne spojrzenie. – A Alfred? Pewnie podekscytowany, jak zawsze?

- Oczywiście, że tak. – Arthur czule przewraca oczami. – Ledwo udało mu się zasnąć…

- Francis?

Arthur odwraca się, a pole jego widzenia zostaje wypełnione biustem. Zazwyczaj doceniłby taki widok, niemniej teraz jest tylko zdenerwowany. Francis uśmiecha się czarująco, uwodzicielko i z wyrafinowaniem, i pochyla się, by złożyć pocałunek na policzku kobiety.

Arthur… Arthur nie zaczyna się dąsać. Zmusza się do grzecznego uśmiechu, znosi uprzejmości konieczne przy przedstawianiu się, i kompletnie ignoruje niedwuznaczne spojrzenia Francisa, jego spiczaste kolana i jeszcze bardziej ostre łokcie. Ledwo słyszy zdania wypowiedziane cichym, kobiecym głosem – Nie oddzwoniłeś i Tęskniłam za tobą – ale słyszy je, i robi mu się bardzo, bardzo niedobrze.

Wytrwale patrzy na scenę i czuje ulgę, kiedy kurtyna wreszcie się unosi. Skupia się na radosnych piosenkach oraz dziecięcych układach tanecznych aż do nadejścia wielkiej sceny Alfreda.

Nie zostaje rozczarowany.

- RRAAAR! – ryczy Alfred i wygląda trochę jak miniaturowa Godzilla. Podnosi duże kartonowe pudło, które zostało pomalowane tak, by wyglądać jak skrzynia, po czym rzuca je na ziemię i depcze. Pozostali uczniowie wypadają w porównaniu z nim bardzo nijako; nawet czwartoklasiści, którzy mają do powiedzenia jakiś tekst, są tylko cieniami w obliczu występu Alfreda. Arthur trzęsie się od z trudem tłumionego śmiechu, kiedy przygląda się, jak jego syn rzuca pudełkami w różne strony.

- Raczej dobrze go wychowałeś – szepce Francis, a Arthur zapomina o swojej złości.

- Dokładnie – przytakuje. – Ale całego tego dramatyzmu nauczył się raczej od ciebie

Francis jest bliżej niż myślał i dochodzi do niego zapach jego wody kolońskiej i mięta jego oddechu. Odchrząkuje niezręcznie i, niesamowicie speszony, znów skupia uwagę na scenie, gdzie Alfred właśnie ma swoje wielkie wyjście.

Matthew pokazuje się dopiero pod sam koniec przedstawienia. Idzie wyprostowany, imponujący w swoim czerwonym mundurze, a w rękach mocno ściska karabin. Potyka się i Arthur słyszy, jak Francis głośno wciąga powietrze i widzi, jak zaciska palce na spodniach, lecz chłopiec prostuje się i przybiera uroczysty wyraz twarzy, kiedy Brytyjczycy kapitulują pod Yorktown. Tym razem Arthur i Francis jednocześnie wzdychają z ulgą.

- Chodźmy za kulisy – mówi Francis po tym, jak przedstawienie się skończyło. Staje na nogach, a Arthur zerka w stronę tamtej kobiety, jednak spojrzenie Francisa ani na moment nie odrywa się od jego własnego. – Chodźmy – powtarza mężczyzna.

- Zaraz tam przyjdę – odpowiada Arthur cicho, a Francis odwraca od niego wzrok – Arthur już tęskni za jego spojrzeniem – i odchodzi z dłońmi w kieszeniach. Arthur wstaje i rozciąga mięśnie nóg, sprawdza, czy przypadkiem czegoś nie zgubił, i rusza w stronę sceny.

- Szkoda, że jego syn tak się od niego różni – mówi do kogoś kobieta, która flirtowała z Francisem. – On… Boże, w łóżku był niesamowity, po prostu wspaniały. Ale jego syn nie ma ani trochę tej iskry… siedzi cicho i tylko patrzy się przez cały czas. Ledwo się odzywa. Widziałaś go dzisiaj na przedstawieniu? Prawie się przewrócił. – Protekcjonalnie kręci głową, a Arthur… Arthur wciąż pamięta cichy, smutny głos Matthewa, wyznający Alfredowi z zaufaniem, że nigdy nie był wystarczająco dobry, że zawsze był za nudny, za bardzo nieciekawy.

Arthur celowo wpada na nią w zatłoczonej sali – zderzają się ramionami i nogami – i rozkoszuje się rozdrażnionym wyrazem jej twarzy.

- Uważaj, jak chodzisz – rzuca kobieta w jego kierunku.

- Jakże mi przykro – odpowiada Arthur słodko i idzie za kulisy. Jest tam tyle dzieci, że jedynie głośne gadanie Alfreda wiedzie go we właściwą stronę.

- Tato! – piszczy chłopiec i Arthur przyklęka, by poczochrać go po włosach i poprawić mu kołnierzyk. – Widziałeś mnie? Byłem świetny, prawda?

- Och, oczywiście – mówi Arthur sucho. – To była najstraszniejsza rewolucja w historii. – Wstaje, a Alfred natychmiast chwyta go za rękę.

- Chcesz pójść do Mattiego? – pyta Alfred i, nie czekając na odpowiedź, prowadzi ojca do nieco mniej zatłoczonego miejsca w kącie pokoju. – Strasznie się przejmuje tym, że prawie się przewrócił.

- Nie powinien – odpowiada Arthur automatycznie.

- No, też mu tak powiedziałem – zgadza się Alfred, zatrzymując się przez Francisem i Matthewem. – Widzisz, tata też mówi, że byłeś super.

Matthew kieruje na Arthura pełne zmartwienia oczy, za to Francis wzdycha z irytacją. Arthur klęka i przemawia do chłopca surowym głosem:

- Byłeś absolutnie fantastyczny, a jeśli ktokolwiek twierdzi inaczej, to nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi.

Na twarzy Matthewa powoli pojawia się uśmiech.

- Dzięki – mamrocze chłopiec.

Francis załamuje ręce.

- Próbowałem ci to powiedzieć od dobrych pięciu minut.

Arthur wstaje i posyła mu spojrzenie wypełnione najczystszą i nieskalaną pogardą. Podchodzi do niego i syczy mu do ucha, tak cicho, żeby chłopcy go nie usłyszeli, ale wystarczająco głośno, aby każde słowo było doskonale słyszalne dla Francisa:

- Przynajmniej ma dość rozsądku, żeby nie słuchać ciebie. Jesteś… jesteś kretynem, najpierw robisz, później myślisz. Zwyczajnie… Cholera jasna, chociaż postaraj się zachowywać, jakbyś miał jakąkolwiek działającą szarą komórkę. Na litość boską, nie jesteś już kawalerem. Masz syna.

Tym razem nie jest to przekomarzanie charakterystyczne dla ich codziennych rozmów. Z każdej sylaby sączy się jad. Na twarzy Francis pojawia się wyraz zranienia i zagubienia, ale Arthur nie potrafi zmusić się do przeprosin, nie, kiedy w uszach wciąż dzwonią mu słowa tamtej kobiety, nie z wciąż tak żywym wspomnieniem przygnębionej, nieszczęśliwej twarzy Matthewa.

Idą na parking osobno, nawet bez pożegnania, a kiedy Arthur już prowadzi samochód, nie może oprzeć się wrażeniu, że właśnie zrobili dwa gigantyczne kroki w tył.

Czuje z tego powodu dziwny smutek.



Think of what you're doing by constantly refusing to dance with me… You'd be the idol of France with me… And yet you stand there and shake your foolish head dramatically while I wait so ecstatically… – piosenka pod tytułem I won't dance.

„Żadnych podatków bez reprezentantów" – „No taxation without representation", slogan popularny wśród niezadowolonych kolonistów.
Autor: fireblazie
Oryginał: Anatomy of an Anomalous Relationship
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest

Ekhem, hmm...
Bo to wcale nie tak, że ja zapomniałam dodać tu ten rozdział, skąd... -.-"

Już nie będę przynudzać, dodam jeszcze tylko, że na fanfiction.net jest już opublikowany piąty rozdział~
© 2013 - 2024 0Phani0
Comments1
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
ciastku's avatar
Przez ten fick zmusiłaś mnie bym zajrzała na fanfiction.net, i wcale nie żałuję, od jakiegoś czasu patrzę co wieczór czy następny rozdział nie wyszedł~
Cieszę się bardzo że wzięłaś się za tłumaczenie tego, dziękuję ci że ci się chce :XD: