literature

Studium anormalnosci - 1/6

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
1.4K Views

Literature Text

W każdym szkolnym samorządzie czy komitecie organizującym różne imprezy zawsze jest ten jeden rodzic, który odstaje od reszty jak kciuk od pozostałych palców.

Arthur sądzi, iż chyba lepiej jest powiedzieć, że jeśli „normalni" rodzice to niewidoczne, zwyczajne dzikie kwiaty, to Francis Bonnefoy jest cholerną orchideą, która rozrasta się z nieustępliwością chwastu i pragnie jedynie być piękniejsza od innych roślin.

Bonnefoy emanuje urokiem i pewnością siebie, ubiera się w te idiotyczne drogie ciuchy znanych projektantów – no bo kto niby zakłada Diora na mecz baseballu? – ale to, co najbardziej irytuje Arthura, jest to, że ten facet nie potrafi usiedzieć w miejscu.

Jest cheerleaderem swojego syna w czystej postaci. I nie ma w tym nic złego. To kochane. Wręcz cudowne. Arthur rozumie chęć wspierania własnego dziecka i tak dalej, ale czy Bonnefoy nie może tego robić w sposób, który nie gra Arthurowi na nerwach? Arthur nie jest w stanie pojąć, jak wystukiwanie długimi, wypielęgnowany palcami na plastikowym krześle rytmu niespokojnego staccato (stuk-stuk, stuk-stuk, stuk-cholera-jasna-stuk) może pomóc jego dziecku zdobyć punkt czy powstrzymać przeciwnika. Nie jest w stanie pojąć, jak włoskie buty, które pewnie kosztują tyle, co jego samochód, mogą pomóc jego synowi zapamiętać rolę do szkolnego przedstawienia. I czy on musi aż tak się ekscytować, kiedy dzieci zaczynają śpiewać? Toż to nie Pavarotti.

I jakby to nie było dość, pojawiają się też kobiety.

I niekiedy mężczyźni.

Tyle powinno wystarczyć.

Arthur pociesza się tym, że musi użerać się z nim najwyżej przez dwie godziny w tygodniu. Nie zniósłby, gdyby taki nieznający umiaru, głupi człowiek miałby być stałym elementem jego życia. Wolałby już poddać się przyjemniejszym rzeczom, na przykład leczeniu kanałowemu albo rodzeniu kamienia nerkowego.

Na swoje własne nieszczęście nie ma problemów ani z zębami, ani z nerkami, zatem wszechświat postanowił zabawić się z nim w inny sposób.

- Tato. – Alfred ciągnie go za rękaw, bujając się na piętach. – Tato, zapytałem o coś.

- Och, wybacz, Alfred. – Arthur otrząsa się z myśli i z roztargnieniem głaszcze syna po głowie. – O co chodzi?

- Pytałem, czy mógłby jutro do mnie przyjść kolega? Proszę?

Arthur spogląda na Alfreda, który aż drży ze zdenerwowania.

- A jak ma na imię ten twój kolega?

- Matthew!

- Jak? – Arthur marszczy brwi. Imię z kimś mu się kojarzy, ale nie wie, z kim dokładnie.

- Jest ze mną w klasie i zawsze gramy w to samo i razem się bawimy! Jest bardzo, bardzo miły, obiecuję! I naprawdę cichy, nawet nauczyciele czasami o nim zapominają.

- Nie widzę problemu – mówi Arthur. – Niech jego rodzice jutro go do nas podrzucą.

- Hura! – cieszy się Alfred, wyraźnie zachwycony, a usta rozciągają mu się w uśmiechu, gdy biegnie oglądać telewizję.

Matthew, Matthew, Matthew, zastanawia się Arthur, zmywając naczynia. Wiem, że Alfred ma w klasie jakiegoś Matthewa… Tylko który to chłopiec?



Kiedy dzwonek do drzwi rozbrzmiewa dwadzieścia minut po umówionym czasie, Arthur otwiera je tylko po to, by natrafić na te pieprzone włoskie buty.

- Pan musi być ojcem Alfreda – wita go zbyt-znajomy-głos pochodzący ze zbyt-znajomej-twarzy.

Matthew Bonnefoy, z opóźnieniem zdaje sobie sprawę Arthur i po raz pierwszy od lat dopada go przytłaczające pragnienie, by zwinąć się w kącie i zapłakać.



Wbrew powszechnemu przekonaniu, Francis nie próbuje się wyróżniać. Po prostu bardzo, ale to bardzo kocha swojego syna i uważa, że powinien wspierać go we wszelkich pozalekcyjnych zajęciach – ubrany przy tym znakomicie i bez zarzutu.

Według niego mecz baseballu na świeżym powietrzu to idealna okazja, żeby założyć okulary przeciwsłoneczne od Louisa Vuittona. W końcu nie ma sensu pozwolić zmarnować się takiej dobrej parze okularów. A przedstawienia, które odgrywają dzieci? Gdzie indziej miałby ubrać uszyty na miarę garnitur od Armaniego?

I nie przeszkadza mu, jeśli jego nietypowy ubiór przyciąga uwagę. W okolicy mieszka kilkoro wspaniałych samotnych matek i ojców, z którymi miał przyjemność zaznajomić się w przeciągu paru ostatnich lat, żeby zaspokoić swoje fizyczne potrzeby. Żadne z nich nigdy nie zostało na noc, ale jeśli ma być ze sobą szczery, to nie chce, aby było inaczej. Może frywolnie rozdziela namiętności i pieszczoty, ale to nie znaczy, że chce się związać na dłużej.

Jednak mimo wszystko, Francis wciąż dostrzega tego niezbyt zadbanego mężczyznę, który niezmiennie siedzi obok niego na wszelkich spotkaniach i imprezach dzieci. Ten mężczyzna może i mógłby być całkiem przystojny, gdyby nie te okropne brwi i sweterkowe kamizelki. Zawsze wydaje się też być taki zdenerwowany, sztyletuje świat spojrzeniem i mruczy pod nosem gorzkie epitety podkreślone angielskim akcentem. Plotka głosi, iż nazywa się Arthur Kirkland, samotny ojciec Alfreda Kirklanda, najszczęśliwszego dziecka, jakie ktokolwiek z was miał okazję spotkać.

Francis ciągle powtarza sobie, że spróbuje do niego zagadać, ale zawsze coś go rozprasza – na przykład jakieś wydarzenie na boisku albo, jak to często bywa, kobieta, która przez cały wieczór rzucała mu przeciągłe spojrzenia.

Dlatego właśnie jest niezmiernie zadowolony, kiedy Matthew inicjuje spotkanie.

- Papo, będę mógł jutro pójść pobawić się do kolegi? – pyta chłopiec cicho.

- Oczywiście! – odpowiada Francis radośnie. – Jak zawsze się udzielasz, prawda? O jakim koledze mowa?

Matthew kręci się niespokojnie.

- O Alfredzie. – Francis unosi brwi.

- Kirklandzie?

- Yhym. Znasz go?

- Nie, raczej nie. – Francis przygładza włosy Matthewa, a na jego twarzy pojawia się uśmieszek. – Ale jutro się poznamy, racja?



Specjalnie zakłada jedną ze swoich najlepszych koszul, tę niebieską, która podkreśla kolor jego oczu. Zerka na zegarek – modnie się spóźnili, tak, jak zaplanował – i pełen oczekiwań dzwoni do drzwi.

- Papo. – Matthew niecierpliwie ściska jego dłoń. – Bądź miły.

- Zawsze jestem miły – odpowiada Francis scenicznym szeptem, a kiedy drzwi powoli zaczynają się otwierać, uśmiecha się tak szeroko, jak tylko może.

- Pan musi być ojcem Alfreda – oświadcza i zostaje całkowicie oczarowany grozą, która na moment pojawia się na twarzy Arthura Kirklanda. Och, tak, myśli, to będzie ciekawe.



Arthur z całych sił usiłuje nienawidzić Matthewa. Nie udaje mu się to.

Na wstępie zakłada, że Matthew będzie takim samym osłem, jakim jest jego ojciec; już wyobraża sobie idealnie ułożone włosy i nieodłączną arogancką postawę. Myli się w obydwu przypadkach – włosy Matthewa nie są falowane, za to wyglądają, jakby często się kołtuniły i wywoływały strumienie łez za każdym razem, gdy próbuje się je rozczesać, a co do arogancji… cóż. No cóż.

- Chciałbyś zjeść coś konkretnego? Gotowanie nie idzie mi… najlepiej, ale mógłbym spróbować się dostosować… – mówi Arthur.

- Cheeseburgery! – domaga się natychmiast Alfred, ale Arthur ucisza go spojrzeniem.

- Nie, dziękuję – odpowiada nieśmiało Matthew. – Nie jestem wybredny.

Arthur uczepia się tej informacji.

- Och, naprawdę? Żadnych wyszukanych francuskich restauracji? Ślimaków? Żabich udek? Nic z tych rzeczy?

- Um, papa czasami je robi, ale wolę naleśniki. – Już i tak cichy głos Matthewa staje się ledwo słyszalny. – Alfred mówił, że robi pan bardzo dobre scones…

Arthur patrzy na niego i zupełnie nie ma pojęcia, co odpowiedzieć. Słyszałeś to, Arthur? To twoje zimne, zamarznięte serce właśnie zamieniło się w kałużę.

- Ooh, scones są pyszne – wcina się Alfred. – Są jak kruche, spalone cosie.

Arthur delikatnie odsuwa syna na bok.

- Chętnie wam je przyrządzę. Idźcie się pobawić, zawołam was, kiedy będą gotowe.

„Gotowe" to pojęcie względne. Godzinę później Arthur rozpaczliwie patrzy na scones, które wyszły gorzej niż zwykle, bo rozproszyła go Oprah. Wzdycha. Powinny być w miarę jadalne…

- Jejku, te są naprawdę spalone. - Alfred dźga podejrzliwie jedno ze scones i przygląda się z zachwytem, jak duża czarna masa spalonego ciasta zamienia się w proszek. – Super!

- Och, no dobra – rzuca Arthur i przesuwa rysunki przyczepione do lodówki. – Zamówić wam pizzę?

- Nie, nie trzeba – mówi szybko Matthew. – Na pewną nie są… – Odgryza kawałek i robi się lekko zielonkawy, ale z determinacją żuje ciastko. – Są bardzo smaczne – stwierdza słabo.

- Nie musisz tego robić. – Arthur sięga po telefon. – Nawet ja widzę, że są okropne.

- Nie, nieprawda! – I mimo że drżą mu dłonie, Matthew zbiera wszystkie swoje siły, by jeszcze raz ugryźć scone. – Jest, ech, bardzo dobry.

- Jesteś za miły, Mattie – mówi Alfred, a gdy Matthew przełyka swoje drugie scones, Arthur zdaje sobie sprawę, iż nie ma możliwości, że kiedykolwiek znienawidzi tego małego chłopca.



- Mam nadzieję, że nie sprawiał kłopotów? – pyta Francis i przygląda się, jak Matthew zakłada buty. Arthur przytaknął z niedowierzaniem.

- Ależ skąd, był niesamowicie grzeczny – odpowiada, patrząc na Matthewa z autentyczną czułością. Francis to dostrzega i zapisuje sobie w głowie tę informację. Odchrząkuje.

- Gdyby Alfred miał kiedyś ochotę przyjechać do nas się pobawić, to jest jak najbardziej mile widziany – proponuje.

- Ooch, będę mógł, tato? – zaświergotał Alfred.

Uwadze Francisa nie uszło to, jak Arthur nagle się spiął.

- Zobaczymy.

- Matthew czasami bywa bardzo samotny – ciągnie Francis, wzdychając teatralnie. Nawet przyklęka i odgarnia włosy z twarzy swojego syna. – Byłby bardzo szczęśliwy, gdyby raz na jakiś czas przyszedł do niego przyjaciel. – Arthur przestępuje z nogi na nogę, a Francis uśmiecha się mentalnie i przyciąga Matthewa bliżej siebie, tam, gdzie wie, że te niebiesko-fioletowe oczy są najbardziej błyszczące. – Co ty na to, kochanie?

Matthew kiwa głową i rzuca w kierunku Arthura nieśmiałe spojrzenie. Francis tylko na to czekał.

I proszę: krótkie westchnienie kapitulacji.

- W takim razie możemy się kiedyś zgadać – mamrocze Arthur.

- Oczywiście – przytakuje Francis i przedstawia sobą obraz czystej uprzejmości.



I zanim się orientują, już zawierają między sobą ten niepisany układ dobierania harmonogramów kto odbierze dzieci ze szkoły i kto podjedzie pod czyj dom i och-no-tak-w-piątek-jest-mecz-podrzucę-dzieciaki-i-spotkamy-się-na-miejscu-dobrze?

To, rzecz jasna, wszystko dla czystej wygody, bo tak się składa, że wolny dzień Francisa pokrywa się z nadgodzinami Arthura i tak dalej. No i chłopcy zawsze mają te same zajęcia pozalekcyjne i tak dobrze się ze sobą dogadują – wprowadzenie takiego systemu to zwyczajny objaw zdrowego rozsądku.

Bo to wszystko sprowadza się właśnie do tego: zdrowego rozsądku, wygody, długoterminowej perspektywy ułatwienia sobie życia. Jeśli nie liczyć tego, co było konieczne, aby upewnić się, że dzieci są zabierane i dostarczane tam, gdzie miały być, to nie rozmawiali naprawdę (chociaż Francis próbował, Bóg mu świadkiem), ale było to spowodowane głównie tym, że nie mieli takiej potrzeby.

Wszakże, myśli Arthur, nie ma powodu, by wykraczali poza pospieszne, niedbałe przywitania przy drzwiach albo żeby stało się to czymś więcej niż tylko przelotną znajomością.

Tu pojawia się spoiler: stanie się.
Autor: fireblazie
Oryginał: Anatomy of an Anomalous Relationship
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest

Witam ponownie~ :)
Tym razem wzięłam do tłumaczenia coś lżejszego... i krótszego ._. Postaram się też dodawać rozdziały w regularnych odstępach dwóch tygodni.
Szukam też bety do tego ficka *patrzy błagalnie* Rozdziały nie są długie, naprawdę!

Ze spraw innych... Ekhem... CzytałmożektośZmierzchalbooglądałfilmy? Potrzebuję ludzi do wypełnienia ankiety na ten temat i jestem zdesperowana D:

No. Także mam nadzieję, że fick przypadnie Wam do gustu tak samo jak mi i zapraszam za dwa tygodnie na następną część :D
© 2012 - 2024 0Phani0
Comments7
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
gnosis1998's avatar
Przeczytałam całe opowiadanie na fanfiction.net. Ponieważ nie miałam tam jak dodać komentarza, napiszę go tutaj! c:

To jedno z najznakomitszych fanfików w całym internecie. W życiu nie widziałam tak dojrzałej roboty, powolna przemiana postaci jest w pełni uzasadniona i realistyczna. Jeden z takich tekstów, które chętnie połknęłoby się w książkowej wersji.
Jako tłumacz spisałaś się znakomicie. Trzeba mieć w sobie pewnego rodzaju wyczucie, by oddać uroki oryginału. Wróżę Ci karierę w tej branży ;)

Tylko te obrazki z lodówki, o których wspominałaś na ff.net... Nie mogę ich znaleźć. A szkoda, chętnie bym sobie popatrzyła.