literature

Studium anormalnosci - 3/6

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
872 Views

Literature Text

Francis nie przyprowadza już kobiet do domu i jest lekko zaskoczony, jak łatwo przyszło mu zrezygnować z tej części swojego życia. Nie przestał flirtować – nie zmienił się tak bardzo – lecz teraz nie wykracza to poza ukryte aluzje i długie, pożądliwe spojrzenia.

Zamiast tego spędza większość swojego czasu z Arthurem, zajęty ustalaniem harmonogramów i niemal codziennymi spotkaniami. Stara się dowiedzieć jak najwięcej o drugim mężczyźnie, zaciekawiony jego życiem, ale Arthur jest potwornie małomówny.

Co za tym idzie, gdy kolejny raz zostawia u niego Matthewa, decyduje się zacisnąć zęby i wykonać pierwszy krok.

- Wiesz, studiowałem w Anglii.

Arthur zdumiewająco sceptycznie unosi brew.

- Dziwne, że ci pozwolili.

- Och, zapewniam cię, że chętnie skorzystali z okazji, by ktoś tak wspaniały jak ja miałby uczyć się w tym twoim ponurym kraju – drażni się z nim Francis.

- Nie powinieneś być gdzieś indziej? – pyta Arthur i ze znużeniem przewraca oczami, a Francis śmieje się i wychodzi.

Po pewnym czasie udaje mu się zebrać kilka faktów: dowiaduje się, że Arthur dorastał w Londynie, do szkoły dojeżdżał metrem, w wieku dwunastu lat nauczył się grać na saksofonie barytonowym, a do Stanów przeprowadził się niedługo po narodzinach Alfreda. To za mało, o wiele za mało, ale każdy okruch wiedzy zbliża go do Arthura.

Mimo tego, że tak niewiele o nim wie – a może właśnie przez to? – przyłapał się na tym, że szczerze nie pamięta już, jak zdołał (wraz z Matthewem) kiedykolwiek żyć bez niego i niezmiernie go to przeraża. Robi więc to, co wychodzi mu najlepiej, i odpycha te rozważania daleko od siebie, stara się zapomnieć.

Nie zapomina, nie do końca, i ta myśl w łagodny, a jednak natarczywy sposób raz po raz wypływa na powierzchnię jego umysłu.

Kiedy tak się dzieje, znajduje sobie inne zajęcie, które przynajmniej tymczasowo odwróci jego uwagę. Dziś rozproszenie przyszło w postaci wrzaskliwego, nieznośnego mężczyzny, którego zwykł nazywać jednym ze swoich najlepszych przyjaciół.

- Ostatnio sporo czasu spędzasz z Brewką – mówi Gilbert i wyciera usta wierzchem dłoni. – Robi ci za nową niańkę czy coś?

- Czy coś – mruczy Francis, opadając na oparcie kanapy. Zamyka oczy i pomału, głęboko wciąga powietrze, a potem pociąga łyk alkoholu.

Gilbert rzuca mu powłóczyste spojrzenie swoich czerwonych oczu i uderza swoją prawie pustą butelką piwa o blat stolika.

- No dobra, wyduś to z siebie.

- Co? – Francis powoli otwiera oczy.

- Coś ukrywasz – stwierdza Gilbert. Myśli przez chwilę i chyba jakieś zapadki w jego głowie wskakują na swoje właściwe miejsca. Podnosi butelkę i bierze kolejny łyk. – Ach, załapałem. Lubisz go?

Francis prawie upuszcza swoją butelkę na podłogę, ale jakimś cudem udaje mu się chwycić drżącymi palcami chłodne szkło. Niemalże gorączkowo potrząsa głową.

- Nie… nie, nie, nie. Nie.

- Hej, nie ma w tym nic złego – prycha Gilbert. – Nie ty jeden miewasz dziwny gust.

- Nie – nalega Francis z determinacją. – To… Boże, to Arthur. To po prostu ojciec kolegi Matta. Flirtuję z nim, drażnię się, ale go nie lubię. Daj spokój, znasz mnie.

- Tak, znam cię – przytakuje Gilbert, przewracając oczami. – I dlatego wiem, że mam rację.

Francis zaczyna się irytować.

- Gil.

Gilbert jedynie macha ręką na zdenerwowanie przyjaciela.

- Nie rozumiem, w czym problem. Twoja kobieta odeszła już dawno i pogódź się z tym, że nie wróci, więc może ruszyłbyś się wreszcie z miejsca!

Francis krzywi się ze złością.

- Gil – powtarza.

- Gdyby Toni tu był, to powiedziałby to samo, wiesz o tym – ciągnie Gilbert beztrosko. – Hej, zadzwońmy do niego, co?

- Gil, odpuść – niemal warczy Francis, zaciskając palce na szyjcie butelki. Gilbert przesuwa oczami od jego dłoni do twarzy naznaczonej napięciem. Wzrusza ramionami, pochyla się do tyłu i kładzie bose stopy na stoliku. Prycha.

- Nieważne.

Francis przez resztę nocy jest w ponurym nastroju.



Arthur zauważa, że Francis nie flirtuje z nim już tak bardzo. Och, wciąż specjalnie posyła mu te pełne uroku uśmiechy, ale wyraźnie da się odczuć brak dotykania – nie ociera się już o Arthura ramieniem, kiedy przyjeżdża odebrać Matthewa, nie nachyla się już i nie szepcze Arthurowi do ucha na złość komentarzy tylko po to, żeby zobaczyć jego reakcję.

Arthurowi właściwie trochę tego brakuje.

Czuje się, jakby wzięli rozwód, ale musieli zachować pozory dla dobra dzieci. Tyle razy powtarza sobie, że go to nie obchodzi, że te słowa nie brzmią już nawet jak słowa. Przede wszystkim jest wściekły, ogromnie wściekły przez to, że w ogóle o tym myśli.

- Tato, Jolly Ranchers! – mówi Alfred, podnosząc dużą paczkę cukierków i próbując włożyć ją do koszyka. Arthur patrzy na niego i marszczy brwi.

- Nie możesz ich wziąć. – Potrząsa głową. – Odłóż je i pomóż mi znaleźć mleko.

- Ale taaaaato – jęczy Alfred i przyciska słodycze do piersi.

- Nie, Alfred – ucina niecierpliwie Arthur. – Odłóż je.

Alfred obrusza się, ale odchodzi, żeby bezceremonialnie rzucić torebkę z cukierkami na półkę. Gdy wraca do boku Arthura, mamrocze pod nosem:

- Papa Mattie'ego pozwoliłby mi je kupić.

Na te słowa Arthur staje jak wryty; nagle czuje, że zamiast krwi w żyłach płynie mu lód. Alfred boczy się, wysuwa dolną wargę i ponuro wpatruje się w podłogę.

Arthur myśli o Francisie i jego naturalnym uroku, jego miłym i wielkodusznym uśmiechu. Natychmiast się krzywi.

- Na twoje nieszczęście nie jest twoim papą – rzuca – więc będziesz musiał poradzić sobie ze mną.

Pisk przesuwanego koszyka wydaje się nienaturalnie głośny przy ich milczeniu. Alfred dalej jest obrażony, a Arthur nie wie już, co sam czuje. Hałaśliwie wrzuca do koszyka karton mleka.

Zatrzymuje się na rogu alejki z lodówkami i rozkoszuje się powiewami zimnego powietrza. Przygląda się liście zakupów, usiłując rozczytać swoje bazgroły, litery jednak nie zamierzają ułożyć się w żadne wyrazy i zrezygnowany zgniata kartkę.

W jego dłoń wślizguje się mniejsza, a jej palce zaciskają mu się na kciuku. Patrzy w dół i widzi, jak Alfred się trzęsie.

- Z-Zimno mi – zająkuje się chłopiec.

Arthur zwymyśla na siebie w myślach i odciąga Alfreda od lodówek. Przyklęka i pociera jego ramiona.

- Przepraszam, Al – mówi cicho, zmęczony i sfrustrowany. Przysuwa syna bliżej i masuje mu plecy kolistymi ruchami. – Tak mi przykro. Wybacz… Przepraszam. – Jego umysł zalewa mnóstwo obrazów: Alfred wieczorem czeka na niego w świetlicy, Alfred pyta, gdzie jest mama, przerażony burzą Alfred w nocy wbiega do jego pokoju, oczy ma szeroko otwarte. – Tak bardzo cię przepraszam.

Alfred odsuwa się zdziwiony.

- Tato, to tylko Jolly Ranchers.

Arthur krztusi się śmiechem, ale nie puszcza Alfreda jeszcze przez chwilę.



Arthur nie wie, co skłania go do tego, by zaprosić Francisa do siebie na piwo, gdy ten przyjeżdża odebrać Matthewa.

Nie wie, co skłania Francisa do zgody.

Na początku spotkanie zapowiada się na najbardziej niezręczną sesję picia, jaką Arthur kiedykolwiek przeżył. Zamiast hałaśliwych i szalenie niewłaściwych rozmów, siedzą jedynie w milczeniu, które od czasu do czasu przerywają odgłosem przełykania alkoholu.

Cisza jest ciężka i to chyba właśnie jest przyczyną słów, które nieporadnie wydostają się z ust Arthura:

- Co stało się z matką Matthewa?

Francis, to trzeba mu przyznać, wygląda tylko na trochę zaskoczonego, a i to zaskoczenie szybko zakrywa zamyśleniem.

- Ty pierwszy – odrzeka.

Arthur najpierw chce kazać mu się odwalić, ale powstrzymuje się łykiem piwa. Alkohol chyba rozluźnia mu język i zwalnia hamulce, więc zanim się orientuje, co robi, już mówi.

- Zmarła przy narodzinach Alfreda. – Ton jego głosu jest monotonny, zupełnie jakby stwierdzał zwyczajne fakty. – Powiedzieli, że przez krwotok poporodowy. – Nie udaje mu się powstrzymać gorzkiego, wymuszonego śmiechu mężczyzny, który kochał i stracił, i spogląda na ten jak zawsze blady, sztywny i pusty palec serdeczny u lewej ręki. – Mieliśmy się pobrać.

Francis nie odpowiada i patrzy na butelkę, jakby alkohol był najbardziej interesującą rzeczą na świecie. Arthur korzysta z tej ciszy i przypomina sobie karmienie późną nocą i swoje kilka etatów, żeby móc kupić pieluszki i leki. Przypomina sobie przypływ radości, gdy kupił bilet lotniczy do Stanów. Przypomina sobie zaczynanie od zera w zupełnie nowym świecie, z Alfredem w ramionach.

Francis nie odpowiada jeszcze przez moment, lecz przemawia, kiedy Arthur dochodzi już do wniosku, że się wycofał.

- Odeszła po narodzinach Matthewa. Nie wiem, gdzie poszła. Nie dzwoniła ani nic takiego. – Arthur wchłania gorycz dźwięczącą w jego głosie, wchłania widok tego, jak Francis podnosi butelkę i odrzuca głowę do tyłu, próbując złapać ostatnie krople piwa. Nie udaje mu się to i Arthur patrzy, jak spływają po jego gardle. – I wiesz co? – Francis śmieje się cicho, bez humoru, i spogląda na Arthura zmęczonymi, tak bardzo zmęczonymi oczami. – Poślubiłbym ją, gdyby tego chciała.

Arthur w milczeniu podaje mu kolejną butelkę.



Ich związek to spacer po linie, a prawdopodobieństwo wypadku jest wielkie. Obaj są mistrzami w chodzeniu po cienkiej, cienkiej lince; mimo niezliczonych bliższych rozmów zawsze jakoś udaje im się utrzymać się w pozycji pionowej, niebezpiecznie balansując drżącymi rękami.

Jest jedna sprawa: nieistotne jest, jak dobrzy są w utrzymywaniu równowagi, bo lina jest postrzępiona i zaczyna już pękać, i to tylko kwestia czasu, zanim spadną.

Jeszcze jedna sprawa: nikt nie rozwiesił pod nimi siatki bezpieczeństwa.



O dziwo, to Matthew przecina jedną z pierwszych nitek.

Przychodzą na mecz baseballu Małej Ligii i siadają koło siebie. Jest gorąco i duszno, a Arthur czuje, że na czole zbierają mu się krople potu. Wyciera je i kieruje wzrok na Francisa, który ani trochę nie wygląda, jakby przeszkadzał mu upał.

- Jesteś ubrany na czarno – mówi Arthur osłupiały.

- Owszem, i co w związku z tym? – pyta Francis. Z wdziękiem poprawia okulary przeciwsłoneczne, żeby ot tak opierały się o grzbiet jego nosa. Arthura nachodzi większe niż zwykle pragnienie, by mu przywalić.

- Jakim cudem się nie roztapiasz?

Francis ma czelność się zaśmiać i nawet wyciągnąć chusteczkę z tylnej kieszeni jeansów. Arthur przygląda się temu bardziej uważnie, niż powinien.

- To tajemnica – odpowiada zadziornie Francis, podając mu chusteczkę. Arthur marszczy brwi, ale bierze materiał i ociera twarz. Chce oddać chusteczkę Francisowi, ale ten szybko powstrzymuje go gestem.

- Zatrzymaj ją – mówi, a Arthur nie może nic poradzić na to, że czuje się jak nastolatka, której chłopak właśnie pożyczył kurtkę.

Och, na litość boską, myśli.

Matthew i Alfred podchodzą do nich pięć minut przed rozpoczęciem meczu, a wyczekiwanie i emocje w ich oczach skutecznie odganiają poprzednie myśli Arthura.

- Zdobędę dwa home runy! – krzyczy radośnie Alfred. Arthur śmieje się cicho i odgarnia mu włosy z twarzy.

- Uważaj na siebie – przypomina.

Obok nich Francis jeszcze raz zapewnia Matthewa, że wszystko będzie dobrze, i uśmiecha się do niego tak jakoś delikatnie i uspokajająco. Arthurowi robi się cieplej na ten widok, ale przypisuje to pogodzie. Kiedy Matthew już cofa się na boisko, woła chłopca do siebie.

- Kołnierz – wyjaśnia i zręcznie poprawia materiał. Przewraca oczami. – Aż dziw bierze, że twój ojciec tego nie zauważył.

Francis otwiera usta, pewnie po to, aby powiedzieć coś w swojej obronie, lecz wszystko staje się nieważne, porusza się w zwolnionym tempie, wydaje się niemal zatrzymać, gdy trener woła Matthewa, a Matthew, nim odbiega, mruczy niewyraźnie i z roztargnieniem:

- Dziękuję, tato.

Gra rozpoczyna się wśród głośnych krzyków rodziców spowodowanych już pierwszym rzutem. Minuty, które ciągną się jak godziny, mijają, nim Arthur odwraca się do Francisa – tylko po to, by spotkać się z tą samą bladością i tym samym zagubieniem odbitymi na jego twarzy.



- Matthew, miewasz może takie chwile, że chciałbyś mieć mamę? – Francis przysiada na krawędzi łóżka i uważnie patrzy na syna.

Matthew odwzajemnia spojrzenie, badając wyraz jego twarzy. Francis wie, co robi chłopiec: stara się wyczytać, jakiej odpowiedzi należy udzielić. Francis potrząsa głową, poprawia się i opiera o wezgłowie. Matthew instynktownie obraca się na bok, a jego oczy są szeroko otwarte z niepokoju w lekkim świetle lampki.

- Powiedz mi prawdę. Nie będę zły, obiecuję.

Matthew zaciska palce na kocu.

- Czasami – szepce. – Ale nam jest dobrze, papo, naprawdę. Nam dwóm.

- Oczywiście, że tak – uspokaja go Francis i dotyka jego ramienia. – Ale, po prostu… Po prostu się o ciebie martwię. Te kobiety, które czasami do nas ze mną przychodziły… Nie wiedziałem, że…

- Większość była miła – mówi Matthew prędko i chwyta ojca za dłoń.

- Wszystkie powinny być miłe – stwierdza natychmiast Francis. Drugą rękę podnosi do swojej głowy i pociera skronie. – Naprawdę jest nam dobrze, Matthew? Twoi koledzy w szkole… mają matki i ojców… nie przeszkadza ci to?  

- Nie – odpowiada Matthew i Francis wie, że jest szczery. – Alfred nie ma mamy i jest szczęśliwy.

- Prawda? – Francis uśmiecha się czule na myśl o energicznym, gadatliwym chłopcu. Zaraz potem przypomina sobie jego wiecznie nachmurzonego ojca o okropnym temperamencie, ale jednak z ukrytą, niezaprzeczalnie łagodniejszą stroną. – A jego tata jest dla ciebie miły?

- Och, tak! – Matthew kiwa głową z nagłym entuzjazmem. – Robi przepyszną herbatę, a jego scones może nie są aż tak dobre, ale jest strasznie miły i włącza nam muzykę, kiedy przychodzę, i bardzo go lubię, papo, a ty?

Mój syn oszalał na punkcie Arthura „Brewki" Kirklanda, orientuje się oszołomiony Francis.

- Lubisz go, prawda? – Matthew przygryza wargę.

- Tak, jasne, że tak – zapewnia go szybko Francis. – I… zanim się położysz, mam jeszcze jedno pytanie.

Matthew patrzy na niego wyczekująco. Francis bez udziału woli przypomina sobie jego cichy głos, kiedy bez zastanowienia, jakby było to tak naturalne jak oddychanie, nazwał Arthura tatą.

W ostatniej sekundzie zmienia zdanie.

- Wybierzemy się jutro na piknik? – pyta radośnie.

Matthew uśmiecha się szeroko.



- Kurna, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Arthur mruga oczami i patrzy na zezłoszczoną twarz Lovino. Faktycznie, myśli, praca.

- Oczywiście – mówi od razu. – Ziemniaki to paskudztwo pełne węglowodanów.

- Niezła próba – prycha Lovino i mruży oczy. – Przesłałem ci artykuł na ten tydzień i nie odpisałeś. Tym razem darujesz sobie kazania o przecinkach?

- O Boże – jęczy Arthur. – Tak, no tak. Recenzja tej włoskiej restauracji, którą otworzyli na Piątej. Co z nią?

- Hańba na hańbie – warczy Lovino. – To, że podają tam pizzę, nie znaczy od razu, że to włoska restauracja, kurna mać.

Jego tyrada trwa dobre siedem minut, a Arthur znów odpływa, czując ból w stawach i łupanie w czaszce. Myśli o tym, jak Matthew na boisku nazwał go tatą, o tym, jak Alfred spytał kiedy przyjdzie papa Mattie'ego, żeby przynieść croissanty, o zamyślonym i smutnym Francisie pochylonym nad butelką taniego piwa i jego uciekającej dziewczynie.

- …i znowu mnie nie słuchasz, nie? – pyta beznamiętnie Lovino i nie brzmi na ani trochę rozbawionego.

- Chyba mnie coś złapało – mruczy Arthur i mocno potrząsa głową. Lovino się krzywi.

- Praktycznie śnisz na jawie, normalnie jakbyś się zakochał.

Arthur krztusi się śliną i posyła swojemu współpracownikowi rozognione, oburzone spojrzenie.

- To… Nie jestem…

Ale Lovino wstaje, wyraźnie już znudzony.

- Jasne, pogadaj o tym z kimś, kogo to obchodzi. Ja idę, skoro coś cię aż tak bardzo pochłania. – Wychodzi z biura Arthura i zmierza do swojego boksu, a Arthur odprowadza go pełnym irytacji wzrokiem.

- Nie jestem zakochany – mówi do siebie, zdegustowany samą myślą.

Mniej więcej w połowie drugiej próby zredagowania artykułu Lovino, jego telefon brzęczy na stole, skutecznie odwracając jego uwagę od pracy. Czyta wiadomość:

Odbiorę dzisiaj chłopców.

Zabawne, że esemes od Francisa tylko pogorszył jego ból głowy. Powoli wpisuje odpowiedź i ją wysyła.

Dobra, dzięki.

Patrzy na ekran w oczekiwaniu na kolejnego esemesa. Ale to głupie, racja? Oczywiste jest, że rozmowa już się skończyła i jakiekolwiek następne wiadomości nie są konieczne.

Francis najwidoczniej sądzi tak samo, bo telefon Arthura przez resztę popołudnia jest niemal rozpraszająco milczący.

O trzeciej, dwie godziny wcześniej niż zwykle, decyduje, że na dzisiaj już skończył i lekko otumaniony jedzie do domu. W głowie mu huczy, piecze go gardło i ledwo może mówić. Przygotowuje sobie herbatę i kładzie się na kanapie, a iPoda podłącza do głośników i pozwala otulić się łagodnej muzyce.

Zasypia w przeciągu chwili.



Francis stoi przed drzwiami od pięciu minut i w tym czasie zdążył już trzy razy zadzwonić do drzwi. Odpowiedzi dalej brak. Marszczy brwi.

- Wasz samochód tu jest, więc twój tata też musi być w domu, prawda? – Patrzy na Alfreda, który zdaje się być odrobinę zdezorientowany.

- Zapasowy klucz? – proponuje chłopiec i wkłada rękę do doniczki z kwiatami. Po chwili wyciąga klucz i tryumfalnie podaje go Francisowi.

Francis wpuszcza chłopców do domu i cicho zamyka za sobą drzwi. Z salonu dobiegają go odgłosy muzyki i idzie w tamtym kierunku, by wybadać, co się dzieje.

Chłopcy są tam przed nim i teraz przyciskają palce do ust, nakazując mu ciszę. Francis na ten gest unosi brwi.

- Tata chyba jest chory – szepce Alfred. Francis zerka na kanapę.

- Może pójdziecie do kuchni? Zrobię wam coś do jedzenia – mówi.

Tupot stóp jest jedyną odpowiedzią i Francis w końcu podchodzi do kanapy; jego odziane tylko w skarpetki stopy nie wywołują prawie żadnego dźwięku. Zapewnia sobie pełniejszy obraz śpiącego mężczyzny zaczerwienionego od gorączki. Prawa strona twarzy Arthura leży w kałuży jego własnej śliny.

To obrzydliwe i zupełnie nieatrakcyjne, ale Francis nie może nic poradzić na to, iż uważa, że to jedna z najbardziej uroczych rzeczy, jakie widział w życiu.

Wyciągnięcie telefonu z kieszeni i zrobienie aparatem zbliżenia na twarz Arthura wydaje się być zatem całkowicie naturalne. Z komórki dochodzi satysfakcjonujące pstryk i zdjęcie się zapisuje.

Wyłącznie w celu szantażu, rzecz jasna.



Arthura budzi się ze snu zapach rosołu i odgłos śmiechu. Sądzi, że dalej śpi, ale z omdlenia wyrywa go brzdęk sztućców. Zrzuca z siebie koce.

Zamiera na moment. Koce?

I muzyka? Odwraca głowę i orientuje się, że jego iPod dalej jest podłączony do głośników i leci z nich coś powolnego i cichego.

Ostrożnie staje na nogach i pomału idzie do kuchni. Ciągle jest mu niedobrze, ale drzemka najwyraźniej dobrze mu zrobiła. Gdy mija drzwi dostrzega dwie dodatkowe pary butów i robi się dziwnie nerwowy.

Francis nalewa do miski kilka chochelek bulionu i nuci do utworu lecącego w tle, Alfred uśmiecha się szeroko, opowiadając o tym, co się dzisiaj działo. Matthew pierwszy widzi Arthura stojącego w drzwiach i macha do niego nieśmiało.

Alfred odwraca się do ojca.

- Cześć, tato! Lepiej się czujesz?

- Tak, tak – odpowiada z roztargnieniem Arthur. Widok Francisa gotującego w jego kuchni, ubranego w jego fartuch i dającego jeść ich dzieciom wywołuje dziwne, wręcz osobliwe poruszenie w jego sercu. – Co… co ty tutaj robisz?

- Chyba nie sądziłeś, że zostawię Alfreda pod opieką niedysponowanego rodzica? – Francis puszcza mu perskie oko i stawia miskę na stole. – Chodź, dołącz do nas.

Trochę zmieszany siada do stołu i bierze łyżkę zupy. Jest ciepła i niewątpliwie pyszna, koi ból gardła. Podnosi wzrok i widzi wpatrującego się w niego Francisa.

- Smakuje? – pyta mężczyzna.

Arthur chce skłamać i powiedzieć, że to najgorsza rzecz, jaką miał ustach, ale nie umie się do tego zmusić. Może przez to, że tak naprawdę to jedna z najlepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek jadł. Może przez to, że Alfred i Matthew z wyczekiwaniem patrzą na niego szeroko otwartymi oczami. Może jest po prostu zmęczony.

- Bardzo – mówi, a za wywołane otrzymanym w odpowiedzi uśmiechem Francisa trzepotanie w żołądku zwala winę na gorączkę.



- Powiedz „aaa".

Czysta złość w spojrzeniu Arthura jest dziwnie ujmująca.

- Mogę sam się obsłużyć, dziękuję ci bardzo – syczy ochrypłym głosem i sięga po łyżeczkę.

- Rozlejesz – ostrzega go Francis i dłoń Arthura zamiera w powietrzu. Czerwony wiśniowy syrop niebezpiecznie przylega do krawędzi metalowej łyżki. Alfred marszczy brwi.

- Tato, trzeba pić syrop, kiedy jest się chorym – poucza ojca.

- Widzisz? Nawet Alfred tak mówi. – Na twarzy Francisa pojawia się lekko złośliwy uśmieszek.

- Dodaj cukru łyżeczkę… – zaczyna pomocnie Matthew.

- Żeby smak lekarstwa znikł! – przerywa mu Alfred i absolutnie zachwycony podskakuje z radości. – Ooch, mam pomysł! Obejrzymy Mery Poppins! Mamy to na DVD. Chcesz ze mną obejrzeć, Mattie? Tata bardzo lubi panią, która ją gra. Myśli, że jest ładna.

Arthur z premedytacją unika wzroku Francisa.

- Nie dotykajcie niczego – upomina chłopców. – Poczekajcie na mnie, zaraz… Ahm! – Francis wykorzystuje okazje i wkłada mu łyżeczkę do ust, zadowolony z rozdrażnionego spojrzenia, które otrzymuje w zamian.

- Idź do nich i przypilnuj, żeby nie zniszczyli ci telewizora – proponuje. – Wymyję tę łyżkę.

Słyszy dźwięk oddalających się kroków i czuje ciepłą wodę spływającą po dłoniach. Osusza ręce ręcznikiem, szybko kieruje się do salonu i siada wygodnie pomiędzy Arthurem i oparciem kanapy.

- Mam widzieć, gdzie trzymasz ręce – mruczy Arthur, na co Francis chichocze.

- Będę dziś dżentelmenem, obiecuję.

Arthur prycha.

Francis skupia swoją uwagę na filmie. Nuci do muzyki, a kiedy chłopcy krzyczą na całe gardła „Superkalifradalistodekspialitycznie!", dołącza do nich bez wahania. Arthur jedynie sapie z kpiącą irytacją, ale Francis tylko żartobliwie trąca go łokciem, za co Arthur, dosyć przewidywalnie, nagradza go grymasem.

W pewnym momencie Francis zdaje sobie sprawę z nie aż tak nieprzyjemnego ciężaru spoczywającego na swoim ramieniu. Patrzy na Arthura i w migotliwym świetle telewizora dostrzega jego twarz, zamknięte oczy i ciemne cienie rzucane na policzki przez rzęsy. Zerka na chłopców, ale obaj są pochłonięci filmem. Francis wzrusza ramionami, jakby chciał powiedzieć „co ja mogę na to poradzić", i na powrót opiera się o poduszki.

Głowa Arthura trzy raz zsuwa się na obojczyk pod wyraźnie niewygodnym kątem, i Francis trzy razy bez chwili namysłu chwyta go delikatnie za szczękę i znów opiera jego policzek o swoje ramię.

Kiedy dwugodzinny film się kończy i zaczynają się napisy końcowe, Francis ostrożnie odsuwa się od śpiącego mężczyzny. Kładzie głowę Arthura na jednej z poduszek i wstaje. Orientuje się, że Matthew już śpi, a Alfredowi niedużo do tego stanu brakuje.

Dopilnowuje, żeby Alfred umył zęby, kładzie go do łóżka i mówi dobranoc.

- Tacie się jutro polepszy? – pyta chłopiec, z uporem zwalczając senność.

- Na pewno – uspokaja go Francis. – Ale jutro na wszelki wypadek podwiozę i odbiorę cię rano ze szkoły, dobrze?

- Dobrze. – Ledwo słyszalny szmer. – Dobranoc.

- Dobranoc – mówi Francis, gasi światło i zamyka za sobą drzwi. Wraca do salonu, gdzie wita go obraz Matthewa, który leży skulony na kanapie obok Arthura. Ten widok w jakiś dziwny sposób go zachwyca, i Francis prawie wyrzuca sobie, że musi pochylić się i wziąć syna na ręce.

Matthew się nie budzi, lecz Arthur porusza się sennie. Francis sięga po zużyty koc leżący na podłodze i za pomocą jednej ręki okrywa nim mężczyznę. Arthur otwiera zaczerwienione, półprzytomne oczy.

- Co się dzieje? – pyta, powstrzymując ziewnięcie.

- Jadę do domu – odpowiada łagodnie Francis. – Nie przejmuj się jutrem, podjadę i zabiorę Alfreda do szkoły.

Arthur najwyraźniej jest za bardzo zmęczony, żeby się kłócić.

- Nie zapomnij – mówi tylko, już zagrzebując się pod koc.

- Nie zapomnę, obiecuję. – Francis układa śpiącego Matthewa w ramionach i rusza w stronę drzwi.

- Obiecanki-cacanki – skarży się Arthur znużonym głosem – do jutra sto razy… ci się odmieni…

Francis rozpoznaje cytat i odpowiada:

- Po prostu udowodnię ci, że się mylisz.

Zatrzymuje się w progu, przytrzymując drzwi butem, i chwyta plecak Matthewa za szelki. Dźwięk powolnego i równomiernego oddechu Arthura żegna go, gdy zamyka drzwi.

Tej nocy leży w łóżku, a pościel z egipskiej bawełny zimną warstwą przykrywa jego nagą skórę. Zamyka oczy, ale sen nie przychodzi, uporczywie odganiany przez myśli o zarumienionych policzkach i odmienianych cacankach.
Autor: fireblazie
Oryginał: Anatomy of an Anomalous Relationship
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest

Naprawdę, naprawdę</b> nikt nie chce mi tego zbetować? D:

No, ale. Wesołych Świąt i w ogóle :D
Powinnam dodać ten rozdział tutaj już parę dni temu, ale zapomniałam >.> Także dodaję dzisiaj. W zeszłym tygodniu byłam w ogóle strasznie zabiegana przez doujiny, bo musiałam zrobić swoją część do świątecznej aktualki dla swojej grupy, i jakoś tak wyszło... ;)
Także teges, wszystkiego dobrego i do następnego razu ;)
© 2012 - 2024 0Phani0
Comments4
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Ijona's avatar
Tooo było super. Chciałabym Ci pomóc z betowaniem *jest betą przyjaciółki*, ale jestem bardzo słaba z angielskiego i ostatnio bardzo mnie zawalają sprawdzianami.