literature

Studium anormalnosci - 5/6

Deviation Actions

0Phani0's avatar
By
Published:
791 Views

Literature Text

Arthur wpuszcza Francisa do domu i patrzy na niego, jakby go jakoś oceniał.

- Mam ci coś do oddania – stwierdza lakonicznie, bez żadnego dalszego wyjaśnienia odwraca się i idzie na piętro. Francis mruga oczami do jego pleców, zbyt zdezorientowany, by udzielić odpowiedzi.

Matthew wystawia głowę z kuchni i akurat gryzie coś nadpalonego. Francis się krzywi. Czym Arthur karmi te dzieci?

- Idziemy już, papo?

- Za chwilę – odpowiada Francis, nie odrywając spojrzenia od… to ma być scone? – Nie przejmuj się i dokończ… cokolwiek to jest.

Matthew kiwa głową i cofa się z powrotem do kuchni. Francis z namysłem spogląda na znajdujące się przed nim schody, po czym wzrusza ramionami i wchodzi na pierwszy stopień. Wyobraża sobie, że jest księciem, a każdy kolejny krok przybliża go do księżniczki. Chociaż, myśli, Arthur byłby okropną księżniczką. Zrzędliwą, marudną, no i zupełnie nieatrakcyjną. Pewnie zabiłby smoka, zanim książę zdążyłby przybyć na ratunek. Albo moment, pewnie zaprzyjaźniłby się z tym stworem. Francis śmieje się z własnych myśli i wchodzi do pokoju Arthura.

Pachnie tam… dusznością. Arthur jeszcze go nie zauważył, więc Francis korzysta z okazji, by się rozejrzeć. Łóżko jest niepościelone, granatowa pościel leży bezładnie w nogach mebla. Wciąż zaciągnięte rolety pogrążają pokój w chłodnej ciemności.

Przechodzi cicho przez pokój i zagląda Arthurowi przez ramię do szafy. Najpierw zauważa dwie tweedowe marynarki wiszące na środku, potem dziergane kamizelkowe swetry, które wydają się kłębić wokół marynarek niczym planety wokół gwiazdy. Później jego spojrzenie pada na stos bielizny – jak się okazuje, bokserek.

- A zatem nosisz bokserki – rozmyśla na głos, zgłębiając asortyment pasków, kratek i jednolitych barw. – Jakie to nudne i takie porządne. Żadnych dziwnych nadruków czy kolorów. I jak mam sobie teraz z ciebie żartować?

Arthur, cały czerwony, odwraca się gwałtownie. Francis uśmiecha się do niego zuchwale.

- Kuźwa, co ty…

Francis ignoruje jego wzburzone jąkanie i zamiast tego dalej bada zawartość szafy. Koszule wiszą na wieszakach obok starannie wyprasowanych spodni i blezerów, natomiast zwykłe koszulki leżą złożone obok skarpetek. Wyobraża sobie, jak Arthur idzie do sklepu, z różnych powodów wybiera taką, a nie inną koszulę, przymierza ją, marszczy brwi do swojego odbicia w dużym lustrze.

Zostaje uderzony nagłą myślą, nieoczekiwanym pragnieniem, aby być tu dla każdej kupowanej koszuli – chce tu być, by krytykować jego wybory i na pewno chcesz kupić to, drogi Arthurze, czy naprawdę nie możemy udawać, że masz choć trochę wyczucia stylu i chce… chce jeszcze tak wiele…

- Proszę – mówi Arthur nagle i prawie wpycha mu w ręce kawałek materiału. Francis chwyta go instynktownie. To jego chusteczka, złożona w jasnoróżowy kwadrat. Rozwija ją; z tkaniny unosi się słaby zapach mydła.

- Och. – Wodzi wzrokiem od chusteczki do Arthura i z powrotem. – Nie musiałeś jej oddawać.

Arthur patrzy na niego dziwnie.

- A co miałbym z nią zrobić?

- Zatrzymaj ją – nalega Francis. – Nie jest mi potrzebna.

Kładzie chustkę na stosie t-shirtów. W ten sposób czuje się, jakby zostawiał tu cząstkę siebie, coś jak zapasową koszulę albo dodatkową szczoteczkę do zębów w łazience.

Arthur wzdycha ze zrezygnowaniem.

- W takim razie dobrze. – Odwraca się do szafy, a Francis przypatruje się uważnie jego głowie, włosom, które w nieładzie opadają mu na kark. Powraca mu na myśl wspomnienie wieczoru przedstawienia chłopców, niosąc ze sobą wściekłość Arthura i jego raniące słowa.

- Nie przyprowadzam już nikogo do domu – mówi delikatnym i szczerym tonem, co zaskakuje nawet jego samego. – Ani kobiet, ani mężczyzn. – Patrzy Arthurowi w oczy i śmieje się do siebie. – Ja tylko… nie wiem, pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć.

Wargi Arthura wyginają się w zabawny pół-uśmiech, jakby nie do końca wiedziały, co mają robić.

- Wiem. Naprawdę. To… – milknie na chwilę. – Można o tobie powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie jesteś złym ojcem.

I nagle… chwila naładowana czymś niewytłumaczalnym i nie do opisania. Teraz byłoby łatwo, tak niedorzecznie prosto rozpocząć coś, coś pięknego i niespodziewanego i dziwnego i niebezpiecznego, ale… ale…

Arthur odsuwa się za szybko, przechodzi obok Francisa i na parę sekund przystaje w drzwiach.

- Powinieneś już iść, chyba że chcesz przytrzymać Matthewa do późna.

I moment minął.

- Racja – mówi Francis, szybko wychodząc z pokoju.



W pewne wtorkowe popołudnie przed odebraniem Matthewa od Arthura, Francis decyduje się nie wysłać mu wiadomości, ale zadzwonić do niego. Głos Arthura jest przyciszony i metaliczny. Nie podoba się Francisowi, który zdecydowanie wolałby usłyszeć go na żywo.

- Ach… Chciałem tylko powiedzieć, że trochę się spóźnię. – Otwiera samochód i siada za kierownicą. – Ale za niedługo powinienem być.

- Kup mleko – mówi Arthur z roztargnieniem, na co Francis przez moment tylko mruga oczami.

- Mleko – powtarza niepewnie.

- Czekoladowe – dodaje Arthur, jakby miało to magicznie wszystko wyjaśnić.

- Jasne – odpowiada Francis i przekręca kluczyk w stacyjce. – No to do zobaczenia za pół godziny.

- Nie zapomnij.

- Spokojnie, nie zapomnę. – Francis przewraca oczami. – Kim ty jesteś, moją żoną?

Słowa wymykają mu się niedbale i niezdarnie i kiedy tylko zostają wypowiedziane głośno, Francis zamiera, pragnie móc cofnąć je z powrotem do ust i zdławić w żołądku.

Ale Arthur rozłącza się, zanim Francisowi udaje się odzyskać zmysły.



- Słyszałem, że na studiach byłeś w drużynie wioślarskiej.

Arthur oszczędza mu uważnego, pozbawionego wyrazu spojrzenia.

- A gdzie niby to usłyszałeś?

- Hm. – Francis krzyżuje nogi w kostkach, a na twarzy pojawia mu się ten irytujący uśmieszek. – Czy nazwisko Antonio Fernandez Carriedo coś ci mówi?

Arthur otwiera lodówkę i wkłada do środka karton czekoladowego mleka.

- Nie mam pojęcia… – zaczyna, ale nagle jednak pamięta właściciela tego nazwiska i, co ważniejsze, jego kuzyna, a także splątane nogi oraz nagą skórę i młodość, głupotę i bycie całkowicie pijanym. Z powrotem zagląda do lodówki. Patrzy na resztki gulaszu i czuje rumieniec występujący na policzki.

- Więc pamiętasz – głos Francisa jest głośniejszy i Arthur czuje, że mężczyzna stoi tuż za nim. Sam się nie porusza, starając się wybrać szybko jedną z wielu wymówek, które akurat przebiegają mu przez myśl. Chwyta się tej pierwszej.

- Owszem, pamiętam, że z nim rywalizowałem. Moja drużyna wygrała, jeśli dobrze kojarzę.

- Wygrałeś coś więcej niż trofeum – droczy się z nim dalej Francis, a Arthur odwraca się speszony.

- Byłem na studiach – syczy i patrzy Francisowi w oczy, lecz natychmiast tego żałuje; na całej twarzy Francisa widać radosną złośliwość wyzierającą z jego spojrzenia.

- Och, nie mówię, że to było coś złego – zapewnia go Francis. – Ale naprawdę, Arthur, w łóżku Toniego?

- Było najbliżej – mamrocze Arthur i zatrzaskuje lodówkę. Stara się wyprzeć z pamięci wspomnienie hałaśliwej imprezy, swojego powolnego, ale jednostajnego upijania się i opalonych, umięśnionych ramion, które wciągnęły go do ciemnego pokoju. Mija Francisa i podchodzi do zlewu, po czym myje ręce pod zimną wodą, głównie po to, aby się czymś zająć. – A skąd ty w ogóle o tym wiesz? – pyta głośniej.

- To był też mój pokój – odpowiada Francis nonszalancko i Arthur odwraca się na pięcie, przez co krople wody skapują na podłogę. Francis uśmiecha się z zadowoleniem. – Górna część łóżka była moja.

Arthur wpatruje się w niego zdumiony i nagle pamięta urywki z tej nocy, przypomina sobie markowe ubrania rzucone na górne łóżko, drogą wodę kolońską i balsam o kwiatowym zapachu stojący na biurku przy oknie.

- Szkoda, że na siebie wtedy nie wpadliśmy – rozmyśla Francis.

I Arthur zastanawia się, jakby to było, gdyby to z Francisem się wtedy przespał. Zastanawia się, jakby wyglądał ranek. Zastanawia się, czy obudziłby się sam, czy też wyszedłby pierwszy.

- Niekoniecznie. – Zakręca kran i wyciera dłonie szmatką, bezowocnie usiłując pozbyć się tych myśli.

Francis posyła mu przeciągłe, oceniające spojrzenie. Robi to często, kiedy myśli, że Arthur nie patrzy, tylko że Arthur prawie zawsze patrzy i wyłapuje niemal wszystkie takie spojrzenia.

- Chyba masz rację – przyznaje Francis. – Sprawy zrobiłyby się wtedy strasznie niezręczne.

- Okropnie – przytakuje Arthur, dalej wycierając ręce.

- Twoje dłonie są już raczej suche.

Arthur rumieni się, spoglądając na swoje ręce.

- Chciałem… się tylko upewnić.

- Oczywiście. – Francis w znajomy, irytujący sposób wygina wargi w uśmiechu. Arthur z nadmierną siłą rzuca szmatkę na blat.

- Zobaczę, co z chłopcami – mówi i idzie do drzwi, nie czekając na odpowiedź. Do jego uszu bez pozwolenia, jak zawsze, dociera jednak cichy i niemal pełen żalu głos Francisa:

- Szkoda, że nie spotkałem cię pierwszy.

Ale Arthur tylko przystaje na kilka sekund i ruszył dalej. Pewnie się przesłyszał.



Późno w nocy, podczas przepaści między snem a jawą, Arthur myśli: Też chciałbym cię pierwszy spotkać.

Rano tego nie pamięta.



- Chłopcy śpią – mówi Francis, otwierając Arthurowi drzwi. Arthur kiwa głową i wchodzi do środka, gdzie natychmiast zostaje zaatakowany zapachem czegoś słodkiego i ciepłego.

- Pieczesz coś? – pyta.

- Makaroniki – odpowiada Francis i to jest po prostu tak francuskie, że Arthur zwyczajnie musi przewrócić oczami. – Chodź, spróbuj.

Arthur idzie za Francisem do kuchni, gdzie dostrzega dużą miskę wypełnioną czymś, co wygląda jak małe, ciasteczkowe kanapeczki. Francis podaje mu jedno i Arthur bierze je do ręki, uważając, by nie dotknąć jego dłoni. To prawie jak jakaś gra i Arthur przypomina sobie jedną z tych głupich rymowanek Alfreda: stań na szczelinie, twoja matka zginie.

Gryzie jedno z dzieł Francisa… i Boże, to prawie jak seks w ustach i naprawdę musi się powstrzymywać, żeby nie jęknąć głośno. Francis patrzy na niego z uśmiechem na ustach.

- No i jak?

Arthur przełyka i przybiera obojętny wyraz twarzy.

- Są w porządku – mówi od niechcenia. – Jadałem lepsze – dodaje od razu.

I niech będzie przeklęte to, że Francis tak dobrze nauczył się już rozróżniać jego emocje i teraz tylko spogląda na niego z rozbawieniem.

- Nie wątpię. Dać ci trochę do domu?

- Skoro nalegasz – odpowiada Arthur sztywno i zlizuje okruszki z kącika ust. Zastanawia się, czy nie wziąć drugiego ciastka, jednak ostatecznie decyduje, że tego nie zrobi i zamiast tego pójdzie obudzić Alfreda. – Pójdę po Ala – rzuca przez ramię.

Alfred i Matthew leżą na przeciwnych stronach kanapy. Głowa Matthewa leży na oparciu w dosyć niewygodnej pozycji i Arthur przesuwa ją trochę, a dopiero potem lekko potrząsa ramieniem Alfreda.

- Obudź się, Al – prosi – albo później nie zaśniesz.

Chłopiec rozbudza się odrobinę i kilka razy macha rękami, mrucząc pod nosem z przerażeniem.

- Duchy… Tato, nie daj im mnie złapać…

- Cii – rzuca Arthur i głaszcze syna po plecach. Francis wychodzi z kuchni, w dłoni trzyma torebkę z makaronikami. Patrzy na Alfreda z zaciekawieniem, a Arthur samymi ustami, bez głosu, wymawia słowo „koszmar” gdzieś w jego stronę.

I Francis… Francis nie waha się, by podejść bliżej i pochylić się, szeptać słodkie słowa pocieszenia. Arthur przygląda się temu w ciszy i przypomina sobie te wszystkie wspomnienia z Francisem w roli głównej, które ukrył w swoim umyśle, i stara się zorientować, kiedy ten mężczyzna stał się kimś więcej niż tylko ojcem kolegi Alfreda i został po prostu Francisem.

Nie udaje mu się. Pojąć tego, znaczy się. Ale i tak nie zakładał, że będzie inaczej.



Ostatecznie to Arthur wykonuje pierwszy krok. Nieudolny, niezdarny i zupełnie ujmujący.

Biegnie powoli chodnikiem, ubrany w niebieskie dresowe spodnie i szarą koszulkę nasiąkniętą potem. Francis, nie pierwszy już raz, widzi go ze swojego auta i zjeżdża na bok. Opuszcza szybę.

- Nie wejdę do twojego samochodu – stwierdza Arthur kategorycznie, zanim Francis w ogóle ma szansę otworzyć usta.

- A jeśli powiem ci, że mam słodycze? – pyta Francis z szerokim uśmiechem, wyciągając rękę z cukierkiem toffi. Złoty papierek błyszczy w słońcu.

- Wtedy tym bardziej nie. – Arthur krzywi się, już któryś raz obracając w dłoniach iPoda. Francis nagle czuje nieopisane pragnienie, by dowiedzieć się, czego słucha drugi mężczyzna – tylko jazzu, czy może ukrywa też tajny zbiór punkowych piosenek?

- Naprawdę aż tak bardzo mnie nienawidzisz? – docieka. Nie patrzy na Arthura prosząco, nie mówi tego też dramatycznym tonem. To czysto naukowe pytanie.

Arthur otwiera usta i zamyka je bezgłośnie. Wpatruje się w pęknięcie w chodniku i wygląda, jakby bardzo głęboko nad czymś myślał.

Francis wzdycha z ulgą, gdy Arthur otwiera drzwi i ciężko opada na skórzany fotel. Pachnie potem i dezodorantem, a Francis z zafascynowaniem zerka na posklejane kosmyki włosów przylepione do jego czoła.

- Nie robię tego dlatego, że cię lubię – szybko wyjaśnia Arthur. – Po prostu chyba będzie padać. To wszystko.

Francis spogląda na niebieskie, bezchmurne niebo i słońce świecące z pełną mocą. Arthur z determinacją unika jego pytającego spojrzenia.

- Jasne – odpowiada jedynie Francis i z powrotem wjeżdża na jezdnię.

Żaden z nich nie przerywa ciszy. Arthur wydaje się być dziwnie zdenerwowany, przez dobre pięć minut bez przerwy stuka lewą stopą o podłogę. Francis wyciąga rękę w jego stronę i kładzie mu dłoń na kolanie.

- Przestań się tak trząść – mówi serdecznie. – Czuję się jak na kolejce górskiej.

Arthur zamiera, na co Francis powoli cofa rękę. Co jakiś czas spogląda na Arthura, ale nie może dociec, co mu chodzi po głowie.

W końcu dojeżdżają na ulicę Arthura i Francis powoli wjeżdża na podjazd.

- Twój przystanek.

Arthur bez słowa odpina pasy i kładzie lekką drżącą dłoń na klamce. Francis marszczy brwi.

- Ar…

- To nic nie znaczy – mówi nagle Arthur i, zanim Francis może wypowiedzieć chociaż pojedynczą sylabę, odwraca się w jego stronę i pochyla do przodu.

Francis będzie pamiętał dotyk ciepłego skórzanego siedzenia na swoim boku i pasa boleśnie wbijającego się w szyję jeszcze wiele lat później. Będzie pamiętał to, jak promienie słońca padały na jego opuszczone powieki, przez co musiał wykrzywić twarz. Ale przede wszystkim będzie pamiętał usta Arthura: suche, spierzchnięte i niewiarygodnie ciepłe, mocno przyciśnięte do swoich własnych.

Bo tak naprawdę nie jest to nic więcej – dwie pary ust, bez języków, bez niczego.

Ale jednak wydaje się być to bardziej intymne niż zmysłowy dotyk nagiej skóry, niż pościel porozrzucana w nieładzie i jęki wypuszczone w ciemną noc.

Arthur pierwszy się odsuwa, a Francisowi natychmiast brakuje jego dotyku.

- To też nie było dlatego, że mnie lubisz? – pyta, podziwiając widok zarumienionych policzków Arthura.

- Oczywiście, że nie – odpowiada Arthur i wreszcie wychodzi z samochodu. Uśmiecha się lekko – to tylko nieznaczne wygięcie warg, które Francis nauczył się, być może, kochać. – Wcale cię nie lubię.

Zamyka drzwi. Francis odjeżdża z uśmiechem na ustach.
Autor: fireblazie
Oryginał: Anatomy of an Anomalous Relationship
Tłumaczenie: Phani
Zgoda na tłumaczenie: jest

Czuję się zagubiona - co się stało z tym czymś do dodawania tu rzeczy? O.o
© 2013 - 2024 0Phani0
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In